search
REKLAMA
Recenzje

WĘDRUJĄCA ZIEMIA. Science fiction MADE IN CHINA

Szymon Skowroński

22 października 2019

REKLAMA

Cixin Liu to obecnie jedno z najgorętszych nazwisk światowej literatury fantastycznonaukowej. Chiński autor został wyróżniony nagrodą Hugo za powieść “Problem trzech ciał” będącą początkiem trylogii, na którą składają się także “Ciemny las” i “Koniec śmierci”. Wszystkie te książki nie schodzą z list bestsellerów od ponad dekady, wkrótce zobaczymy też ekranizację “Problemu…”. Oczywiste, że filmowcy podchwycili pomysły autora i przetłumaczyli je na język filmu. O dziwo, nie zrobili tego Amerykanie, lecz Chińczycy. Pierwszym tytułem opartym na prozie Liu jest Wędrująca Ziemia, która stałą się box office’owym wydarzeniem w Państwie Środka. Przez chwilę można było pomyśleć, że amerykańskie blockbustery sci-fi mogą mieć konkurenta. Otóż na razie nie mają.

Fabułę tego eskapistycznego koszmarku oparto na pomyśle zawartym w jednym z wczesnych opowiadań Liu pod tym samym tytułem. Wydano je w roku 2000, kiedy mieszkańcy planety dość poważnie zastanawiali się nad dalszymi losami Ziemi i jej mieszkańców. Słońce się wypala, wkrótce zmieni się w czerwonego karła, co doprowadzi do zniszczenia Układu Słonecznego. Ziemianie łączą siły ponad podziałami i opracowują technologię zdolną przetransportować naszą planetę w pobliże najbliższej gwiazdy – Proximy Centauri. Cały proces ma trwać przez kilka pokoleń i jest jedyną szansą na ocalenie ludzkości. Oczywiście takie zadanie przysparza wielu problemów, które pokonać muszą główni bohaterowie.

Wyjściowe pomysły w gatunku science fiction mogą należeć do najbardziej kuriozalnych, ale chodzi przecież o ich odpowiednią ekspozycję, zawieszenie niewiary, wyłączenie logiki i zaproszeniu widza do opowieści, w której najważniejsi są ludzie, ich emocje i problemy, czyli wszystko to, czego Wędrującej Ziemi brakuje albo co zostało zrobione z wrażliwością nastolatka piszącego do szuflady swoje pierwsze scenariusze. Rzecz jasna, że film tego pokroju kierowany jest do masowego widza, ale, na Jowisza!, wśród masy widzów może trafić się taki, który będzie chciał cokolwiek odczuć podczas seansu – coś innego niż odrętwienie wynikające z przesytu kolorów, montażowych cięć, trzęsień kamery i efektów specjalnych, które zresztą do najlepszych wcale nie należą. Pierwsze minuty zapowiadają jeszcze jakiś osobisty wymiar tej historii, łącząc w jednej scenie postacie dziadka, ojca i syna, których losy wpłyną na przyszłość planety. Jednak im dalej, tym gorzej – bohaterowie okazują się wycięci z szablonu i płascy, a w filmie oglądamy ich ruchome cienie na tle scenografii i rekwizytów. Historia zaludniona jest przez takie postacie, a relacje między nimi są boleśnie stereotypowe.

Razi także opisowość scenariusza. W jaki sposób dowiadujemy się o sytuacji, w której znajduje się Ziemia? Z kilkuminutowej sekwencji, w której narrator opowiada, co też dzieje się z naszym Słońcem i co nas czeka w najbliższej przyszłości. Narracja pokrywa standardowe obrazki ekologicznych katastrof, uciekających tłumów itp. Po takim wstępie przechodzimy do właściwej fabuły – i widzimy… ekran telewizora i kończące się właśnie wiadomości, w których prezenter dokańcza to, o czym mówił narrator. Właściwie każdy dialog filmu polega na wymienieniu między postaciami informacji o tym, co za chwilę będą robić. A potem widzimy, jak to robią. Kamera lata tu i tam, montażysta tnie materiał jak szalony, jakby pracował na akord, a pensja rosła proporcjonalnie do liczby cięć. Wszystko to dzieje się w sterylnej scenografii, na kadrach przypominających rendery z gry komputerowej. Bliżej temu wszystkiemu do animacji, tym bardziej wizja zagrożenia planety wydaje się nierealna. Chociaż to ostatnie stwierdzenie byłoby nieuczciwe wobec tych filmów animowanych, które naprawdę wzbudzają jakieś emocje.

Powszechnie chwalono film za efekty specjalne, ale również tutaj da się znaleźć sporo kiepścizny. Wszystko wygląda dobrze, dopóki nie zacznie się ruszać: widoki z przestrzeni kosmicznej prezentują się zjawiskowo, ale gdy tylko kamera lub obiekt się poruszy, czar pryska. Najgorzej wypadają pojazdy, które nie zachowują absolutnie żadnych zasad fizyki i poruszają się jakby w oderwaniu od otoczenia. Jestem jak najdalej od oceniania poszczególnych scen przez pryzmat ich wiarygodności, ale nawet jak na umowność gatunku science fiction dzieją się tutaj rzeczy niepojęte. Postawiono na efektowność, ale nie zachowano żadnego umiaru, wobec czego już po pół godzinie można poczuć znużenie i przytłoczenie. A do końca daleko…

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że film w ogóle nie dostarcza obietnicy z tytułu. Wędrująca Ziemia mogłaby być przecież opowieścią o zagubionym ludzkim gatunku szukającym dla siebie nowego miejsca. Przez historie jednostek moglibyśmy zobaczyć cały trud i znój największej i najważniejszej misji w historii. Ale nie – film nawet przez chwilę nie pozwala zapomnieć, że jest czymkolwiek innym niż pokazem możliwości chińskich filmowców, którzy opanowali do perfekcji programy do tworzenia efektów specjalnych, realistycznych modeli i przestrzennych dźwięków. To dobrze się sprawdza podczas kilkunastominutowego dema technicznego, ale nigdy przy pełnometrażowym filmie. Widz pozostaje z poczuciem, że właśnie obejrzał dwie godziny kosmicznych bzdur i nic z tego seansu nie wynosi. Mam tylko nadzieję, że Wędrująca Ziemia nikogo nie zniechęci do zapoznania się z literaturą Cixina Liu, która oferuje o wiele, wiele więcej niż ten wybrakowany film.

REKLAMA