search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

We Are What We Are (prosto z Cannes)

Filip Jalowski

23 maja 2013

REKLAMA

„We Are What We Are” to amerykański remake meksykańskiego horroru o tym samym tytule. Nie widziałem oryginału, ale w pressbooku Jim Mickle zarzeka się, że nie jest to proste przeniesienie historii wymyślonej przez południowych sąsiadów na grunt Stanów Zjednoczonych. Czy jest tak w rzeczywistości nie stwierdzę, ale wydaje mi się to wielce prawdopodobne, ponieważ duża część filmu Mickle’a grzeszy zagraniami typowymi dla amerykańskich filmów grozy.

Mamy sobie zatem specyficzną rodzinę, która mieszka w niewielkim domu usytuowanym na obrzeżach niewiele większego miasteczka. Wszyscy się znają, spotykają w tym samym sklepie, piją piwko w tym samym barze – typowe. Podczas potężnej ulewy w wyniku nieszczęśliwego wypadku śmierć ponosi żona głowy rodziny Parkerów. Kobieta traci równowagę, uderza głową w wystającą rurę i w wyniku utraty przytomności tonie w kałuży, która utworzyła się przy podmytym przez ulewę krawężniku. Ojciec nie może pozbierać się po stracie. Jednym z przejawów jego gniewu jest stanowcze odmawianie przyjmowania posiłków, które notorycznie utrudnia się również dzieciom – dwóch nastoletnim córkom oraz ich małemu bratu. Od początku wiadomo, że z rodziną jest coś nie tak. Szybko okazuje się, że owo „nie tak” zamieszkuje piwnicę skrzętnie zakamuflowaną przez ojca. Jego synek nazywa całą rzecz „potworem”, dziewczynki i ojciec są bardziej świadomi. Co kryje się za zaryglowanymi, drewnianymi drzwiami nie zdradzę.

Z racji tego, że chcę uniknąć znaczących spoilerów muszę przemilczeć najlepsze i najbardziej zaskakujące partie filmu, które pojawiają się w jego końcówce. To właśnie dla nich „We Are What We Are” warto obejrzeć. Amerykańskie horrory masowo napływające do polskich kin rzadko są bowiem tak dosłowne, jak film Mickle’a w trakcie swoich ostatnich minut. Rzecz nie do przecenienia. Scenariuszowo kuleje niestety wszystko, co do końcówki prowadzi (to właśnie ona podwyższa ostateczną ocenę o oczko, a może i więcej). Scenariusz jest silnie pretekstowy i naszpikowany niedorzecznościami. Detektyw i szeryf zachowują się tak, jakby dopiero co ukończyli podstawówkę, i to z wilczym biletem. Domena horrorów ze średniej półki.

Film ratuje aktorstwo oraz całkiem przyzwoite zdjęcia, które momentami potrafią wprowadzić naprawdę niepokojący klimat. Radzi sobie zarówno Ambyr Childers („Mistrz”, „The Gangster Squad”), Bill Sage („American Psycho”, „Mysterious Skin”, siedem filmów Hartleya), jak i młodziutka (i chyba najlepsza) Julia Garner, znana w Polsce z nieco niezauważonego „Martha Marcy May Marlene”. Jedynie najmłodszy członek rodziny Parkerów aktorsko znacząco odstaje od reszty. Jack Gore z całą pewnością ma w branży filmowej rodziców lub ich dobrych przyjaciół. Innych powodów, które pozwoliłyby mu wygrać casting nie widzę.

Oglądanie „We Are What We Are” nie sprawia bólu, ale (pomijając końcówkę) niewiele w tym akcie czystej przyjemności. Wizyt w kinie raczej nie zalecam, ale w domowym zaciszu – czemu nie, czemu nie.

REKLAMA