search
REKLAMA
Czarno na białym

W ŚRODKU MROCZNEJ ZIMY

Krzysztof Walecki

1 lutego 2014

REKLAMA

(R)__InTheBleakMidwinter(1)

Początkowo tekst ten miał się ukazać jeszcze w grudniu, tuż przed świętami, zważywszy, że i akcja „W środku mrocznej zimy” Kennetha Branagha rozgrywa się w bożonarodzeniowym okresie. Pomyślałem jednak, że premiera jego najnowszego filmu, „Jack Ryan: teoria chaosu”, jest lepszą okazją, aby przyjrzeć się nie tylko komedii z 1995 roku, ale i karierze Branagha jako reżysera.

Szekspir był w kinie od zawsze, ale dopiero w nakręconych przez Irlandczyka, Kennetha Branagha, adaptacjach wybitnych dramatów czuć pasję nie tylko do dzieł słynnego barda, ale i do sztuki filmowej. Ich teatralny rodowód usłyszeć można w dialogach, lecz w warstwie wizualnej uciekają od desek scenicznych tak daleko, jak to tylko możliwe. Nie mają w sobie nic z krzykliwości wideoklipu („Romeo+Juliet” Buza Luhrmana), nie noszą wyraźnego autorskiego piętna („Wiele hałasu o nic” Jossa Weedona oraz dzieła Julie Taymor), nie są dialogiem z historią najnowszą („Koriolan” Ralpha Fiennesa), ani z widzem („Sposób na Szekspira” Ala Pacino siłujący się z „Ryszardem III”). Są najbardziej klasycznymi odczytaniami sztuk Szekspira, jednocześnie zrealizowanymi w sposób zaskakująco świeży, bez uciekania się do niepotrzebnych atrakcji, jak uwspółcześnianie realiów oraz języka. Do tej pory Branagh nakręcił ich pięć, każdej nadając odmienny charakter, tak aby były zgodne z duchem oryginału, jednocześnie wyzyskując jak najwięcej z gatunku i konwencji im przypisanym. Jednak „W środku mrocznej zimy” dało Branaghowi coś, czego żadna z ekranizacja dać nie może – możliwość bezpośredniego wyznania swej miłości do twórcy „Hamleta” oraz tej właśnie konkretnej sztuki.

MBDINTH EC137

Akcja filmu rozgrywa się w ciągu dwóch tygodni poprzedzających Wigilię Bożego Narodzenia. Bezrobotny aktor Joe, chcąc pomóc swojej siostrze ocalić zabytkowy kościół, postanawia wystawić w nim „Hamleta” dla lokalnej społeczności. Mieścina zwie się Hope (Nadzieja) i, najwyraźniej, cierpi na niedobór kultury i rozrywki. Joe organizuje casting, na który zgłasza się wielu niewydarzonych „artystów”, lecz udaje mu się znaleźć kilkoro rokujących nadzieję aktorów. Wraz ze swoją siostrą oraz zaprzyjaźnioną scenografką rozpoczynają próby, które szybko stawiają pod znakiem zapytania powodzenie całego przedsięwzięcia.

W skład tymczasowej trupy teatralnej wchodzą: najstarszy z ekipy, wspominający dawne dzieje, zrzędliwy Henry, były dziecięcy aktor z kompleksami (przez 14 lat grał Piotrusia Pana) – Vernon, gej, a przy okazji odtwórca roli Gertrudy – Terry, mająca problemy ze wzrokiem i trochę postrzelona Nina, nierozgarnięty, przesadzający z piciem Garnforth, propagator zdrowego trybu życia, nieco sztywny Thomas oraz Joe, któremu (obok reżyserii sztuki) przypadła rola samego Hamleta. Jest i Fadge, scenografka bez pomysłu na scenografię.

MBDINTH EC134

Film Branagha jest komedią specyficzną, trochę w stylu Woody’ego Allena (z przedwojennym szlagierem, który pobrzmiewa w tle, gdy na ekranie pojawia się plansza z napisami początkowymi) – stara się znaleźć równowagę między humorem wynikającym z różnic charakterów, dowcipem słownym, licznymi niespodziankami, które spotykają bohaterów po drodze, ich dramatami, ale i wyznaniem miłosnym, jakie twórca kieruje pod adresem dzieła. Joe zobaczył po raz pierwszy spektakl „Hamleta” w wieku 15 lat i jak mówi „poruszył jego ciało i umysł”. Thomas aktualność sztuki Szekspira widzi wszędzie – od wojny w Bośni po… meble, zaś Terry odnajduje w tekście analogię do swojego dosyć zaskakującego epizodu z życia. Mogę tylko podejrzewać, że również i branaghowskie myśli wędrują ku „Hamletowi” częściej niż u przeciętnego zjadacza chleba. Ale nieprzypadkowo reżyser „Frankensteina” głównymi bohaterami uczynił aktorów.

W filmie pada kwestia, że aktorzy to nie ludzie. Powód do zazdrości? Najwyraźniej są zbyt pochłonięci samymi sobą i rolami, aby mogli stać w jednym rzędzie z maluczkimi. A może to jednak obelga? U Branagha aktor jest nieszczęśliwy, bo wykonuje taki, a nie inny zawód. Bohaterowie filmu dostaną za swój występ grosze, a wcześniej muszą jeszcze dopłacić do całego interesu. Narzekają na to, że zamiast w hotelu śpią w kościele, krytykują swoich kolegów po fachu, ich podejście do pracy, reżysera za zmiany i konieczne skróty w tekście, wreszcie wątpią w samych siebie. Jednak, gdy wszystko się udaje, kwestie w ustach brzmią tak jak brzmieć powinny, a widzowie śmieją się, płaczą i klaszczą z zachwytu, wtedy aktor jest szczęśliwy. „W środku mrocznej zimy” pozbawia nas okazji obcowania z Branaghiem-aktorem (którego oglądać uwielbiam), lecz jako reżyser i scenarzysta oddaje on im część. Bywają próżni, zachłanni uwagi, łasi na poklask i komplementy, a nade wszystko chimeryczni do granic rozsądku, a jednak wybaczamy im to w momencie, gdy dokonują cudu, zamieniając się w kogoś, kim nie są. Uderzając w nasze emocje i myśli. A z takim „Hamletem” jest czym uderzać.

MBDINTH EC138

Najsłynniejsze dzieło Szekspira wypełnia komedię Branagha – jest z aktorami podczas prób, w przerwach i zwykłych rozmowach, wreszcie w wieczór premiery, gdy nieświadomi niczego widzowie czekają na rozpoczęcie sztuki i później, gdy słowa stratfordyczka wypowiadane są na głos. Reżyser daje nam przedstawienie żywe, głośne, z szybko wypowiadanymi kwestiami, na którym nie sposób się nudzić. Powoduje również i w nas chęć obejrzenia „Hamleta” w teatrze, wspólnego doświadczenia, ujrzenia historii duńskiego księcia tak, aby nas porwała i nie wypuściła. I pomimo całej posępności oraz tragizmu, który wyziera z dramatu Szekspira, staje się doskonałą okazją do pośmiania się z utartych motywów i odpowiedzialności, jaką pociąga za sobą jego wystawienie. Gdy się mierzy z „Hamletem”, przegrana nie wchodzi w grę. Być może Branagh potrzebował tego filmu, aby utwierdzić się w przekonaniu, że sam podoła, gdy zabierze się za swoją wersję.

„W środku mrocznej zimy” można więc traktować jako wprawkę słynnego aktora i reżysera przed właściwą ekranizacją „Hamleta”, która nastąpiła rok później. Czarno-biała komedia stała się również odtrutką po porażce, jaką okazał się jego „Frankenstein” (1994), mający dziś dużo lepszą prasę niż w chwili premiery – krytycy nie zostawili na nim suchej nitki, a widzowie wyjątkowo się ich posłuchali. Klęska filmu Branagha, pierwsza i chyba najdotkliwsza w jego karierze, musiała go zaskoczyć, bowiem każdy jego poprzedni obraz spotykał się z aplauzem ze wszystkich stron, poczynając od debiutanckiego „Henryka V” (1989), przez czarny kryminał „Umrzeć powtórnie” (1991), nostalgiczną komedię „Przyjaciele Petera” (1992), na „Wiele hałasu o nic” (1993) kończąc. „Hamlet” (1996) był wielkim triumfem, lecz, jak się później okazało, ostatnim w jego karierze.

KennethBranagh

Pierwsza dekada XXI wieku przyniosła parę mniej znanych interpretacji twórczości Szekspira – „Stracone zachody miłości” (2000) oraz „Jak wam się podoba” (2006). W tym samym roku zrealizował „Czarodziejski flet” na podstawie opery Mozarta, a w 2007r. chybiony remake „Pojedynku” z Michaelem Cainem i Judem Law. Branagh więcej grał niż reżyserował, choć przestał występować u siebie. Wrócił do pierwszej ligi niespodziewanie kręcąc komiksowego „Thora” (2011), trudno jednak było oprzeć się wrażeniu, że jest to film nie na jego rękę. Nie sposób odmówić mu widowiskowości oraz właściwego podejścia do tematu, ale argumenty, że „królewska” intryga i bratobójcza walka są typowo branghowskie (czyli szekspirowskie) wydawały mi się mocno na wyrost. Podobnie wygląda mający premierę w ten weekend „Jack Ryan” (już nie tylko z Branaghiem-reżyserem, ale i aktorem) – jeszcze 10 lat temu nikt by nie podejrzewał, że stanie się on specjalistą od kina rozrywkowego w Hollywood. „Ryan” hitem wydaje się być umiarkowanym, ale już za rok do kin wejdzie aktorska wersja „Kopciuszka”, na sukces której studio Disneya z pewnością liczy.

Cieszę się z pozycji Branagha w Hollywood, która w połowie lat 90-tych została zachwiana, a dziś wydaje się nie do ruszenia ze względu na sukcesy kasowe jego ostatnich filmów. Jednak zarówno „Thor”, jak i nadchodzące „Jack Ryan” i „Kopciuszek” to zlecenia, nie zaś dzieła powstałe z potrzeby serca. Bohater „W środku mrocznej zimy” staje przed dylematem – Szekspir czy amerykański film science-fiction.

Branagh, oczywiście, nikomu nie musi udowadniać swojej wartości, ani robić coś, czego nie chce. Z wielkim dramaturgiem nie pożegnał się, co udowodnił wystawiając w zeszłym roku „Makbeta” z sobą w roli tytułowej, jednak kino wydaje się bez jego szekspirowskich obrazów uboższe. Nikt inny nie potrafi z takim wyczuciem i pasją przekładać Szekspira na język filmowy, tak aby zachował on swoją klasyczność, a jednocześnie był świeży i dla każdego. Liczę, że kiedyś znów na siebie wpadną, przed włączoną kamerą.

REKLAMA