W SAMYM SERCU MORZA. Mało emocji, epicki rozmach
Ron Howard nie sprostał legendzie Moby Dicka. Fantastyczna strona wizualna jego filmu maskuje niedostatki scenariusza, zbyt dosłownego i pobieżnego. Prześlizgującego się po większości wątków. W samym sercu morza mogło być dziełem intrygującym i nieoczywistym. Wystarczyło jedynie trochę poprzesuwać puzzle, z których zostało złożone. Howard w decydujących momentach, zamiast dociskać pedał gazu, asekurancko zwalnia.
Mimo sztormu, klęsk i groźnego przeciwnika trzyma swojego widza za rękę, by cały czas czuł się bezpiecznie. Ogromny budżet filmu zapewne nie pozwolił reżyserowi być odpowiednio brutalnym. Taka inwestycja musi się przecież zwrócić. Uważam, że marynistyczna tematyka determinuje konkretną konwencję estetyczną. Brud, pot i krew powinny być na porządku dziennym. Howard wybrał jednak konwencję legendy, co jeszcze samo w sobie nie jest nietrafionym pomysłem. Z niej jednak nie wydobywa tyle, ile bym oczekiwał. Ostatecznie W samym sercu morza pozostawia po sobie głównie piękne zdjęcia.
Spodziewałem się więcej od filmu podpisanego przez reżysera o takim dorobku.
Rok 1850. Do Thomasa Nickersona (Brendan Gleeson), ostatniego żyjącego członka załogi statku „Essex”, przybywa Herman Melville (Ben Whishaw). Pisarz wykłada na stół plik banknotów. Prosi starego żeglarza o opowiedzenie mu ukrywanej historii legendarnego statku wielorybniczego. Chce znać szczegóły: co naprawdę stało się przed trzydziestoma latami, dlaczego przeżyło tylko kilka osób i co było przyczyną katastrofy. Nickerson wciąż przeżywa traumę po tamtych wydarzeniach. Niechętnie, ale jednak zgadza się na warunki Melville’a. Rozpoczyna opowieść, wprowadzając na samym początku dwójkę głównych postaci: niezwykle doświadczonego, ale pochodzącego z niższej klasy społecznej, pierwszego oficera Owena Chase’a (Chris Hemsworth) i kapitana George’a Pollarda, dumnego żółtodzioba, osoby nieprzygotowanej do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji, dodatkowo zawdzięczającego swoje wysokie stanowisko rodzinnym koneksjom.
Zanim rozpocznie się pierwsza retrospekcja, Nickerson zapewnia nas, że to opowieść o tej dwójce, niejako zapowiadając ideową konfrontację między tak różnymi od siebie osobowościami. Niestety jej nie dostajemy. Chase i Pollard nie przekonują do siebie, to postaci raczej papierowe.
Bohaterowie głównie spoglądają na siebie spode łba. Obserwujemy tylko jedną kłótnię między nimi, rozgrywającą się w oficerskiej kajucie. Tylko w jej trakcie podnoszą głosy. Zderzone zostają ich sprzeczne koncepcje dowodzenia statkiem. To jednak zdecydowanie za mało, bym zainteresował się stanowiskami Chase’a i Pallarda. Te postaci nie przystają do tonu, w jakim opowiada o nich Nickerson. Howard z czasem tę dwójkę bagatelizuje. Wtapiają się w liczną, anonimową załogę „Essex”. Dodatkowo pierwszy sukces wygasza jakiekolwiek drzemiące w nich negatywne emocje. Wspólnie stawiają czoło żywiołowi natury.
Wtedy pojawia się wieloryb. Howardowi udaje się wykreować aurę tajemnicy wokół ogromnego i, z niewiadomych przyczyn, agresywnego białego kaszalota.
Z ust jednego świadka pada określenie, że to demon. Później przestrzega naszych bohaterów przed wpłynięciem na jego terytorium, bo ma ich tam czekać jedynie śmierć. Reżyser sięga po sprawdzone metody, wprowadzając wieloryba do filmu. Oczywiście wzorem są Szczęki Spielberga. Howard początkowo ukazuje go jedynie w częściach, tak by nie dało określić się jego rozmiarów. Obecność białego wieloryba czasami sygnalizuje muzyka. To faktyczny władca mórz, nad którym nie da się zapanować i którego nie sposób przechytrzyć. Człowiek w jego obliczu jest całkowicie bezradny. Howardowi na pewno udało się uchwycić symboliczny wymiar białego kaszalota. Ten gigantyczny ssak utożsamia siłę natury, jest przeznaczeniem i zarazem klątwą.
Trudno jednak nie być obojętnym na konfrontację załogi statku Essex z kaszalotem, który sam w sobie może fascynować. Niestety wśród bohaterów nie ma postaci, której chciałbym kibicować, na której przetrwaniu by mi zależało. Młody Nickerson jest postacią marginalną. Fakt, że on jest narratorem tej historii, nie ma specjalnego znaczenia. Tak samo jak jego obecność na samym statku. Może był on potrzebny tylko po to, by wprowadzić do filmu Hermana Melville’a? Trudno uzasadnić dlaczego Nickerson jest tak istotny. Sceny z nim stanowią sztuczną, dość konwencjonalną i pretekstową ramę fabularną filmu. Wydaje się, że reżyser chciał osiągnąć podobny efekt jak Ang Lee w Życiu Pi (podobieństw między oboma filmami jest więcej), ale niestety w W samym sercu morza nie ma na to materiału.
Wystarczyło przestawić kilka elementów, z których Howard swój film zbudował i dostalibyśmy mięsiste kino survivalowe, wsparte smakowitą stroną formalną. Ostatecznie reżyser zmarnował tkwiący w tej opowieści potencjał. Pozwolę sobie na delikatny spoiler. W pewnym momencie filmu stary Nickerson pyta Melville’a: „Czy wykorzysta pan całą moją historię?”. Pisarz odpowiada: „Nie, tylko pewne jej elementy”. Howard nie poszedł w ślady w autora Moby’ego Dicka. Nie zatarł granicy między faktami i fikcją, nie zaryzykował. Nie dodał zbyt dużo od siebie.
W samym sercu morza pozostawiło mnie z uczuciem niedosytu, z wrażeniem zmarnowanej szansy. To kino bezpieczne i zachowawcze, pozbawione pazura. Film niewątpliwie efektowny, ale nic poza tym.
korekta: Kornelia Farynowska