W DOMU INNEGO. Melodramatyczna kalka i retoryczne pytania
Rzecz mówi o zrujnowanych miastach i zrujnowanych ludziach i z artystycznego punktu widzenia przypomina o tej części historii, którą można już poddać ocenie. Opowiedzenie o tym, co stało się z Hamburgiem w połowie lat 40., jest słuszną misją. Stylowa sepia oraz powolne odkrywanie dramatu ludzi, którzy muszą się odnaleźć w nowym rozdaniu, kiedy sfera szarości była większa niż zazwyczaj, pomagają filmowi na wydobycie literackości z powieści Rhidiana Brooka. Ekranizacja Jamesa Kenta niestety poległa na poziomie filmowości, bo zgubiła gdzieś napięcie i emocjonalny sznyt. Wiele spraw, które nawet z historycznego punktu widzenia wzbudzają kontrowersje, nie potrafi się tu odnaleźć. Niby są, ale cichutkie.
Rok 1946. Do zbombardowanego Hamburga, wciąż grzebiącego ofiary po nalocie aliantów, przyjeżdża z Anglii Rachael. Jej mąż, pułkownik Lewis, otrzymał przydział nadzorowania prac przy sprzątaniu po masakrze, a zabiera się do tego ochoczo, również z powodu humanitarnego obowiązku. Apatia kobiety ma nie tylko swoje źródło w fakcie, że nie do końca chce jej się w Hamburgu mieszkać, ale niedawno straciła dziecko. W wilii, w której zatrzymują się na czas robót wraz z mężem, mieszka wraz z córką architekt Stephen, przystojny poprzedni właściciel. Mężczyzna jest być może zbrodniarzem wojennym i chociaż pułkownik zgodził się na pobyt tej dwójki, aby nie trafiła do obozu, nie wiedział, że obecność Stephena może nieco namieszać w zamrożonej uczuciowo Rachael. Wybuch pożądania może być silniejszy niż bomby spadające z nieba.
A w tle wielkie pytania rozliczeniowe, które nieco gubią się w lekko wyblakłym melodramacie, który próbuje opowiedzieć o pękniętej historii w podobny sposób, jak relacjonuje się rozpad małżeńskiego uczucia. Hamburg, choć przedstawiony w pięknych zdjęciach Franza Lustiga, przypomina pocztówki z apokalipsy, ale są zbyt mocno zestawione z sytuacją rodzinną pułkownika Lewisa, jakby reżyser bał się, że widz nie załapie, o czym jest tak naprawdę ta historia. To tani zabieg, przynależny raczej do tanich romansów. Miasto wydaje się imaginacją twórców na temat tego, jak ówcześnie mogło to wszystko wyglądać, a spod gruzów nie przebija się wcale dusza metropolii, która przecież aspiruje w filmie do roli pełnego, drugoplanowego bohatera.
Gdyby pozostawić warstwę dramatyczną i skupić się na skali mikro, czyli na rodzącym się pożądaniu między postaciami granymi przez Keirę Knightley i Alexandra Skarsgårda (którzy radzą sobie we wspólnych scenach jakoś dwa razy lepiej niż osobno), banał przykryty byłby aktorskimi popisami. Rola kobiety wymaga subtelności, z którą aktorka nieco przeszarżowała, a Skarsgård traktowany jest przez scenariusz jako otwieracz do skryptu fabularnego. W czarnej plamie dzielącej przeszłość od wydarzeń przedstawionych na ekranie musiało tkwić jakieś życie, ale Stephen interesuje nas z tego miłosnego trójkąta najmniej, a zdecydowanie miał potencjał na bycie najciekawszą postacią.
Jason Clarke jako Lewis, który przed cierpieniem spowodowanym osobistą stratą ucieka w pracę, dowodzi, że jest jednym z ciekawszych aktorów swojego pokolenia, ale boleśnie niewykorzystanym. Jego pułkownik to postać sympatyczna, z sercem na właściwym miejscu, a przede wszystkim niebojąca się wyrw w swoim światopoglądzie. W nieco manipulatorski sposób śledzimy więc romans jego żony, choć w głębi duszy stoimy zdecydowanie po stronie pierwotnej struktury miłosnej, w którą nieco siłą wdarła się postać grana przez Skarsgårda. Jedna z najciekawszych warstw filmu, czyli desperacka próba pozostania przez pułkownika bohaterem, który nie będzie popełniał wcześniejszych błędów żadnych okupantów, jest prowadzona przez Clarke’a z wyczuciem i to jego postać wzbudza największą ciekawość co do jej dalszych losów.
Twórcy W domu innego zadają bardzo ciekawe pytania, pochylając się nad trupem upadłego miasta, w którym – wbrew pozorom – tli się jeszcze mnóstwo życia, ale jakoś reżyser nie chce tego wydobywać. Niestety obraz Jamesa Kenta chwieje się w rozkroku pomiędzy melodramatem, romansem (najczęściej czysto fizycznym) a kinem historycznym, w którym ckliwość gra pierwsze skrzypce. Jeśli oczekujecie wyraźnego, trzymającego serce w uścisku pytania o zasadność oceny Niemców w kontekście historycznym, możecie się rozczarować. To jedynie ładnie wyglądający melodramat, który nie wstydzi się kalek oraz retorycznych pytań. Szkoda tylko, że to opakowanie nie wystarczy, aby wybić się ponad przeciętność.