Violette
Autorką recenzji jest Bernadetta Trusewicz.
Na filmowej osi (ości) czasu można złapać kilka mechanizmów projektowania kina biograficznego.
Są to animowane wpisy z wikipedii od linijki, z ambicją edukacyjną, a nie artystyczną. Mamy też drugą szkołę portretowania. Zupełnie wywrotowe artystyczne mutacje, w których podczas procesu przygotowywania było więcej seansów LSD, niż filmowych. Ze zderzenia czołowego tych dwóch taktyk, powstała trzecia i od piątku można doświadczyć efektów tej twórczej krzyżówki, która kraksą wcale nie jest – a chodzi o Violette.
Kino coraz lepiej i pewniej czuje się w roli mitotwórczej, a nie tylko patronatu. Nie tylko podpiera pomniki, ale również je wykuwa. Tak również dzieje się tym razem, a słowo pomnik nie jest żadną zapowiedzią koncertu jadu z mojej strony.
Tytułowa Violette to francuska pisarka, którą się staje na oczach widzów. Towarzyszymy jej w kolejnych etapach życia, w których jest nie tylko artystką, ale też samotną kobietą. Reżyser słusznie w swojej szczerości i autodyscyplinie, ale też empatii i szacunku do postaci nie traktuje wybiórczo historii wielkiej kobiety, jaką była Violette. Tworzy coś działającego bardziej szerokokątnie, niż laurka dla najbardziej znanej wśród nieznanych.
Provost zrobił film inteligentny, bez żadnej pauzy. Wydaje się, że nie jest to atut klasy twórczej zaawansowanej, a minimum wpisowego. Spokojnie jednak mogę zawyrokować, że coraz rzadziej w kinie walczy się o inteligencje inteligencją, o pokorną twórczość opierającą się na jakiś paradygmatach.
Twórca Serafiny po raz kolejny nie boi się opowiadać historii narracją psychologiczną, ale nie kliniczną. Wie, że jedynie metodą emocjonalnego, ale z bezpieczną odległością od chaotycznych przewinień w narracji i manifestacji jedno-hasłowych, prowadzenia historii przedstawi wyczerpujące studium nad twórcą. Jednocześnie film umknie prostolinijnej, historycznej atrakcyjności.
Właśnie, trafiamy w najwyższą jakość w filmie, socjologiczno-artystyczna obserwacja. Ze szczegółu do ogółu. Tworząc portret jednej postaci, twórca tworzy zbiorową wystawę walcząc z karykaturą myśli społecznej. Provost kaligraficznie daje prztyczka w nos krzywdzącej i generalizującej wizji „artysty-emocjonalnego onanisty”. Próżnego pasożyta, wirusa gospodarki, który z potrzeby kaprysu nie weźmie się za żadną ‘prawdziwą’ pracę. Myślę, że Violette nie gloryfikuje artystów symbolicznymi nadużyciami, a patrzy na nich bezpośrednio. Zachowując tę samą odległość między demaskowaniem, a afirmacją. Provost jest obrońcą pozwanego, a nie zapatrzonym, bezkrytycznym psychofanem. Obserwuje etat artysty trwający 24h na dobę, za który bohater szybciej dorobi się choroby psychicznej, niż godziwej pensji. Twórczość o działaniu obosiecznym- lecznicza, ale też unicestwiająca, nic sobie z dwóch wykluczających się funkcji nie robiąca. Gdzie często wyobrażenia o sile sprawczej literatury nie przebijają się o pragmatyczny żelbeton. A feminizm i zmiana kierunku myśli społecznej to katorżnicza praca, a nie kilka manifestacji i kłótnia w telewizji.
Nikt się w tym filmie nie breloczkuje swoją artystycznością. Fetysz bohemą zostaje wyparty pełnokrwistym opowiadaniem o błogosławieństwie, ale i przekleństwie twórczym. Opiekunka talentu, ale też uwikłana w kwestie osobiste, Simone de Beauvoir mówi przecież o pisaniu jako jedynym racjonalnym wyjściu z nieracjonalnej rzeczywistości, jedynym pewniku. Nadaje pióru wartości terapeutyczne, medyczne, sprawcze.
Oczywiście Provost zdaje sobie sprawę z atrakcyjności tamtego okresu czasu. Jak łatwo złapać na haczyk z przynętą Camusa, dużej ilości wina i obdrapanych kamienic samozwańczych artystów i zaszantażować wycyzelowanym kadrem. Jednak kontestuje tę postawę w sposób zrównoważony. W jego filmie rozchodzi się o coś więcej niż o Prosecco, Camele i kilka trudnych słów.
Gwałtowną, rewolucyjną i niepoprawną bohaterkę, której twórczość była paralelna z nią samą, nie opowiada się tutaj w sposób wpisujący się w charakter Violette. Dzięki temu nie muszę jako odbiorca zastanawiać się na kogo pada światło w tym filmie. W tej produkcji nie chodzi o koncert możliwości Provosta, a o koncert rumieńców Violette. Pisarki, której nie oglądamy jako wskrzeszonej postaci, ale też nie w formacie dokumentalnym. Twórca ingeruje w historię tylko dla zwielokrotnienia efektu, poetycko opowiadając o poetce. Filmowi można zarzucać nadmierne ostudzenie, środkowanie kosztem siły rażenia. Historia kąsa mniej filmem, niż francuska pisarka swoją twórczością. Ale nie o dogonienie przedstawiającego przedstawionej przecież chodzi.
Film zdaje test wariografu i mój osobisty. Mały film o dużej postaci. Twórczość to nie tylko boskie podmuchy, ale też i przede wszystkim ludzie odruchy.