MROCZNY ANIOŁ. Solidny VHS-owy thriller science fiction
Bałem się tego powrotu po latach, kilka dni wcześniej zaliczyłem “Showdown in Little Tokyo” (który, mówiąc delikatnie, nie bawi tak samo jak przed laty) i byłem przekonany, że historia o kosmicznym kafarze przybyłym na Ziemię w celu pozyskania narkotyków bezpośrednio z ludzkich mózgów nie może być dobra, a tu taka radosna niespodzianka. Jasne, nie ma co się oszukiwać, film jest zajefajny głównie jak na VHS-owe, B-klasowe standardy, ale to nadal kawał porządnej, jankeskiej rozrywki w USA znanej pod tytułem “I come in peace”, a na pozostałej części globu wydanej pod tytułem “Dark Angel”.
Sprawa jest prosta: gdy Dolph Lundgren został już kilka razy Ruskiem, wykończył Szkieletora i pomieszkał w kanałach, w międzyczasie wybijając okolicznych gangsterów, jedyne, co mu pozostało, to wstąpić do policji (pod fałszywym nazwiskiem, jako Jack Caine) by chronić i opiekować się społeczeństwem. Dzieki Dolph – jesteś debeściak. Pech chce, że na jednej z misji jego kumpel doznaje śmiertelnego zatrucia ołowiem, co kończy się tym, że Caine dostaje ostro po rajtuzach od szefa – bo raz, że martwy glina to kupa papierkowej roboty, a dwa, z policyjnego magazynu zginęła jakaś tona hery i oczywiście to wszystko wina Szweda. Jak wiadomo, taka sytuacja może prowadzić tylko do jednego, Caine musi wziąć sprawy w swoje wielkie jak koło od Jelcza ręce, pomścić śmierć kumpla, zabić tych złych, ocalić tych dobrych oraz obowiązkowo wyczochrać klakiera sympatycznej pani koroner. Facet czuje, że coś jest na rzeczy, bo poza jego kumplem zginęło także kilku basiorów – ktoś by pomyślał ok, nieudany biznes pomiędzy gangami. Lundgren nie jest jednak w ciemię bity i wie, że to nie jest kraj dla starych ludzi, więc musi być jakiś inny powód owej pożogi, niż tylko niedogadane interesy. Sprawę zwąchuje także FBI i w międzyczasie przydziela Szwedowi do współpracy typowego oderwanego od biurka rasowego przeglądacza kartotek. Oto i Mroczny anioł.
Jak wiadomo, nic tak nie napędza akcji jak klasyczny konflikt źle dobranych gliniarzy, więc ubawu jest tutaj co niemiara. Ogólny brak zaufania, sporo niewiadomych, rosnące napięcie pomiędzy bohaterami – sam się dziwię, jak reżyser się w tym wszystkim ogarnął. Sytuacja ze złej robi się jeszcze gorsza, gdy na mieście zaczynają pojawiać się zwłoki ofiar heroinowego “złotego strzału”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że sztywnymi nie są wcale rynsztokowi heroiniści, ale przypadkowi obywatele. Dolph jest zmartwiony, Dolph jest wkurzony, Dolph wie, że trzeba komuś ostro wpie… – tylko komu? Szybko się okazuje, że w taki stan rzeczy muszą być zamieszane siły pozaziemskie – no ba! Więc Dolph już wie komu, tylko jeszcze nie wie jak… bo kosmita rozwalający ludzkie czaszki to nie zwykły dres spod bloku i zwyczajny kopniak w ryło nie wystarczy.
Skoro już przy czaszkach jesteśmy, to patent z pozyskiwaniem mega cennego narkotyku prosto z ludzkiej baśki jest tak genialny, że zwyczajnie brak mi słów, a Baxley (swoją drogą koleś ma dwa inne kultowce ery VHS na koncie, “Action Jackson” oraz “Stone Cold”) nie oszczędza nikogo: członek gangu, przypadkowy koleś w sklepie, urocza, ubierająca się w Victoria’s Secret pani mechanik, to bez znaczenia – szpila w dyńkę należy się każdemu. Co jednak najważniejsze, jak genialnie to jest pokazane! Pach, strzał w klatę i wstrzyknięcie hery, potem szpila w czaszkę i pobieranie endorfin, a wszystko zaserwowane ze świetnym reżyserskim wyczuciem – całość wraz z makabrycznym wbijaniem szpili widzimy dopiero podczas trzeciego ataku. Przy pierwszej ofierze w najważniejszym momencie następuje cięcie, za drugim razem tylko słyszymy, co się dzieje, dopiero przy ataku na lasię w warsztacie mamy okazję przyjrzeć się całej procedurze. Widok szpili wbijającej się w czaszkę przy jednoczesnym dźwięku pękającej kości czołowej jest ze mną już od ponad dwudziestu lat i zawsze będzie mieć specjalne miejsce w moim sercu. Kawał świetnej roboty.
Aktorko jest nieźle. Brian Benben, grający partnera Dolpha, denerwuje kiedy trzeba, a gdy scenariusz wymaga – jest nawet zabawny. Pani koroner jest więcej niż urocza, a Matthias “I come in peace” Hues gra z finezją aktora szekspirowskiego. Natomiast Dolph to Dolph – on po prostu jest i więcej nie muszę dodawać. Sama postać odkreślona oczywiście od linijki, jednak z niespodziewanym knyfem – bo z jednej strony totalny badass-maderfaker glina (wytarte jeansy, skórzana litewka, giwera za paskiem, kilkudniowy zarost, matowa bryka), a z drugiej koneser akwareli, spędzający wieczory w eleganckim mieszkaniu z kieliszkiem wybornego merlota w dłoni. Taki prosty zabieg ze strony reżysera, a ile świeżości i głębi można nadać przerobionej do granic możliwości postaci zmęczonego gliny, będącego na kursie kolizyjnym z całym przestępczym półświatkiem. Kto wie, gdyby powstał sequel, to okazałoby się może, że Caine ceni sobie także francuskie bankiety, zachody słońca we dwoje oraz okazjonalne wieczorki literackie. Jednak nie ma co gdybać, bo choć odrobina kultury jeszcze nikogo nie zabiła, to wpierw trzeba się zająć rozbestwionym kosmicznym psycholem.
Odstawmy więc pogłębianie psychologii postaci na bok, czas na jakiś pościg, strzelaninę tudzież konkretną rozwałkę połowy miasta. Tak, dobrych akcji w filmie jest sporo i mimo okrojonego budżetu, od strony technicznej wszystko stoi na naprawdę niezłym poziomie. Wybuchy z robiącą wrażenie pirotechniką, kilka niezłych wymian ognia, odrobina kopniaków i solidnego mordobicia (szybka akcja w biurze rządzi ) z oczywistym finałem w jakiejś starej, opuszczonej fabryce. Całe lata 80. – zakończyć film bez solówki w opuszczonej fabryce/magazynie/hucie to tak, jak pojechać do Wietnamu i nie zatruć się żarciem (chciałem napisać o złapaniu choroby wenerycznej, ale przypomniałem sobie, że nasz firmowo-klubowy Alieen robił ostatnio tournee po Półwyspie Indochińskim i nie chcę niczego sugerować, heh).
Mówiąc krótko: Mroczny anioł to kawał fajnego, filmowego rzemiosła, do obejrzenia z rodziną, z kumplami przy piwku, a patrząc na to, z jakim wyczuciem reżyser serwuje wątek romantyczny, można pokusić się o stwierdzenie, że to wyśmienity film na randkę – najlepiej pierwszą. Niech kobieta wie, z jakim facetem ma do czynienia. Polecam!