VENOM. Tom Hardy ratuje świat (i film)
Fani Venoma to bardzo niedopieszczona grupa w świecie, w którym nawet Aquaman pojawia się na wielkim ekranie i dostaje swój film. Tak interesujący antybohater zasługuje na znacznie więcej niż godny pożałowania epizod w dość przeciętnym Spider-Manie 3 Sama Raimiego. Kiedy więc ogłoszono, że powstaje film o Venomie z Tomem Hardym w roli głównej, trudno było nie czuć ekscytacji. Plotki nastrajały pozytywnie: mówiło się, że produkcja będzie zawierała elementy horroru, a sukces Deadpoola i Logana pozwalał żywić nadzieję na kategorię wiekową R. Zwiastuny nieco ostudziły ten zapał, a kiedy potwierdzono, że nie ma co liczyć na R-kę, jedynym rozsądnym wyjściem było zmniejszenie oczekiwań. W ostatecznym rozrachunku Venom nie jest tak zły, jak utrzymują niektórzy, ale z pewnością warto udać się na seans bez większych oczekiwań.
Podobne wpisy
Film otwiera scena katastrofy, w wyniku której kilka symbiotów zostaje przechwyconych przez Złą Korporację (tak naprawdę nazywa się Fundacja Życia, ale na jedno wychodzi), a jeden z nich wyrusza w świat w poszukiwaniu ciał, które mógłby przejąć. Chwilę później poznajemy Eddie’ego Brocka, który jest uznanym dziennikarzem i ma dobre, poukładane życie. W imię ideałów podejmuje on jednak pochopną decyzję, która kosztuje go niemal wszystko – pracę, dom, narzeczoną i kota. W tym momencie scenarzyści popełniają jeden z wielu błędów. Akcja przeskakuje bowiem o pół roku w przód, pozbawiając nas okazji towarzyszenia Eddie’mu podczas stopniowego opadania na dno. Szkoda, ponieważ jest to postać, którą łatwo polubić i zrozumieć już od pierwszych minut. Gdybyśmy mogli dłużej obcować z Brockiem przed nieuchronnym połączeniem z Venomem, bardziej zależałoby nam na jego losie. To prowadzi do podstawowego problemu – w tym nieco ponad półtoragodzinnym filmie najeżonym przeróżnymi wątkami nacisk położony jest nie tam, gdzie trzeba. Wątek miłosny? Zbędny. Nadambitne machlojki Złej Korporacji, która ma odmienić świat? Ograne i zbędne. Życie Eddie’ego i jego relacja z Venomem? Świetne, dlaczego nie mogło być tego więcej? Odkrywanie nowych mocy i budowanie porozumienia z krwiożerczym symbiotem to fascynujący wątek, który powinien był dostać więcej czasu ekranowego. Dużym błędem okazało się wprowadzenie takiego pośpiechu w całej intrydze – dużo ciekawiej byłoby oglądać, jak Brock i Venom stopniowo uczą się współpracy i walczą ze sobą o kontrolę nad własnymi czynami. Niestety, zamiast tego postanowiono poświęcić sporo czasu na nieciekawe korporacyjne machlojki, wymuszając skrótowe podejście do tematu.
Nie pozwala to należycie wybrzmieć wysiłkom Toma Hardy’ego, który dwoi się i troi, żeby wykrzesać ze swojej roli jak najwięcej. Utrata kontroli nad własnym ciałem i walka z narastającym obłędem wychodzą mu bezbłędnie – momentami wygląda to przerażająco, a kiedy indziej dość komicznie. Szkoda, że z całej obsady tylko on potrafi podejść do swojej roli z odpowiednim dystansem. Czarny humor w jego wydaniu ratuje niejedną scenę, ale przy okazji zwraca uwagę na mierność antagonisty, który sprawia wrażenie, jakby urwał się z innego filmu. Riz Ahmed jest dobrym aktorem, ale jego śmiertelna powaga kompletnie nie pasuje do tej historii. To niezwykle płaska postać, a manifestacje jego zła (rzucanie ludzi na śmierć bez mrugnięcia okiem) i gadki o Bogu powodują przede wszystkim przewracanie oczami. Podobne reakcje może wzbudzać wspomniany wątek miłosny (Michelle Williams występująca poniżej swoich możliwości) – nie ma w nim nic interesującego, a więcej chemii jest między Brockiem a Venomem.
Ten drugi jest zresztą najciekawszą postacią całego filmu – z jednej strony złowieszczy, przenikliwy i bezlitosny, a z drugiej obrażalski i nierozumiejący podstawowych praw rządzących społeczeństwem. Kiedy symbiot ze wstydem przyznaje, że wśród swoich ziomków jest ofiarą losu, nie sposób się nie uśmiechnąć. Dzięki takim momentom zyskuje on na charakterze i sprawia, że chcemy mu kibicować podczas licznych konfrontacji, w których bierze udział. Niektóre z nich są niezwykle przyjemne dla oka (oprócz chaotycznego pościgu i końcowej konfrontacji równie kiepskiej jak ta z Czarnej Pantery) i pozwalają nam dobrze zrozumieć, jak wielką siłą dysponuje Venom.
Już od pierwszej sceny ataku symbiota na ludzi ewidentne jest, że to powinna być krwawa i brutalna produkcja. Moce Venoma (i innych podobnych do niego przyjemniaczków) mają potencjał rozrywania ludzi na strzępy, a podczas walk po prostu widzimy, że oglądamy bardzo ugrzeczniony spektakl. Antybohater, którego największym przysmakiem są ludzkie głowy to naprawdę nie jest materiał na familijny spektakl. Niestety Venom usiłuje być wszystkim po trochu i w efekcie nie ma własnej tożsamości.
Wszystko to pewnie brzmi umiarkowanie zachęcająco i całkiem słusznie, bo nie jest to dobry film. Na szczęście Tom Hardy w podwójnej roli (aktor podkłada głos Venomowi) jest tak kapitalny, że można przymknąć oko na liczne potknięcia produkcji. Sceny, w których Eddie i symbiot wchodzą w interakcję i sieją zamęt, są zabawne i ekscytujące – powinno być ich więcej. To dzięki nim podczas seansu bawiłem się zaskakująco dobrze i mam nadzieję, że Venom zarobi dostatecznie dużo, żebyśmy mogli dostać lepszy sequel. Sequel, który nie skupiałby się na bzdurnych korporacyjnych wątkach i dał nam dobrego antagonistę (scena podczas napisów zapowiada coś takiego). No i byłby kręcony pod kategorię R – Venom nie powinien być ograniczany w żaden sposób.