VENOM: OSTATNI TANIEC. Łba nie urywa [RECENZJA]
Venom: Ostatni taniec to nie jest film, ale bardziej coś na kształt filmowego żartu z dodatkiem miłości do dwójki głównych postaci. I to nie do końca coś złego, jeżeli jest się na to przygotowanym. To jest w niektórych momentach celowo zły film, a w wielu zły po prostu. W kontekście drogi bohaterów ta produkcja wydaje mi się zbędna, pełna niepotrzebnych wątków i przepełniona absurdalnie dużą liczbą postaci, które przelatują przez ekran jakby tylko po to, by zapełnić czas antenowy. Ostatecznie nikt się nimi nie przejmuje. Niektóre z nich teoretycznie miały dodać fabule ciężaru i dramaturgii. To nie wyszło. Jedyne, co jest warte uwagi, to duet dwóch nieudaczników – czarnego symbiota i Eddiego. Trudno ich nie lubić. Sony sprawia wrażenie, jakby głównym celem tego filmu było podarowanie Tomowi Hardy’emu kilku minut czystej frajdy. To jego moment, by kompletnie oddać się zabawie, i trzeba przyznać, że Hardy wykorzystuje go na tyle, ile się da. A nie ma do wyciśnięcia zbyt wiele. Jest tu też sporo nostalgii, uczucia, ale w ogólnym rozrachunku wydało mi się to wszystko płaskie, zbyt infantylne i jutro już o tym wszystkim zapomnę.
Tak, Venom: Ostatni taniec to film, o którym równie szybko się zapomina, jak o wczorajszej pogodzie – pozbawiony fabuły, rozwleczony, a przez to niestety nużący. Gdyby nie sympatyczna hipisowska rodzinka, to w środku okrutnie bym się wynudził. Wydaje mi się, że naprawdę niewiele osób we writing roomie pomyślało o tym, aby sprawić, żeby widzowie chociaż na moment zawiesili niewiarę. Bo jeżeli nawet film trzyma w jakiś sposób ten dobrze znany bezczelnie bezpretensjonalny poziom dwójki i jedynki, to ma o wiele więcej pustych przebiegów i nietrafionych żartów, a także kompletnie pozbawione logiki sekwencje zdarzeń. Nie wymagam tu już jakiejś zwartej fabuły, wiarygodnych efektów, bo całość jest stylizowana na coś pomiędzy kinem epoki VHS w stylu buddy movies a tanim kinem klasy B. Wskazują na to nawet same wizualia. To CGI jest momentami bardzo złe, ale chyba takie ma właśnie być. Owszem, parę żartów i scen sprawia, że widz się uśmiecha. Dzieje się tak głównie dzięki Hardy’emu, który w roli Eddiego Brocka bawi się na całego i widać, że naprawdę lubi tego bohatera. Jednak gdy jego postać rzuca zdanie o tym, że nie zapomni swojego „buddy’ego”, aż mnie uderzyło to, iż w przypadku widzów będzie zupełnie odwrotnie. Wiem, że ten film kompletnie po mnie spłynie i szybko o nim zapomnę, tak jak o dwójce. Skąd to wiem? Bo obnażył mi to właśnie ten seans – kompletnie nie kojarzyłem nawiązań do Carnage i nie byłem w stanie przypomnieć sobie, jak się potoczyły tamtejsze wydarzenia.
Przyglądając się z dystansu całej trylogii, mam poczucie, że duet Eddie–Venom nigdy nie potrzebował aż trzech filmów. Ich historia byłaby idealna jako sitcom – wyobrażam sobie odcinki, w których walczą z codziennymi problemami jak zatkany zlew, a potem wylewają wodę do mieszkania pani Chen. Albo inaczej – mogłoby to być coś w stylu Alfa, tylko z tym twistem, że zamiast miłości do kotów, Venom ma upodobanie do zjadania głów. Taki format o wiele lepiej uchwyciłby tę zabawną dynamikę między Eddiem a Venomem, pełną niezręcznego humoru i absurdu. I pewnie taką formułę nawet oglądałbym z zaangażowaniem i przyjemnością. Tej przyjemności w trakcie Ostatniego tańca miałem naprawdę niewiele, bo nie było tu w ogóle angażującej historii i drogi bohaterów. W tej dynamice nie dostałem nic więcej od tego, co już miałem.
Trzeba jednak oddać twórcom jedno – konsekwencję. Od początku do końca realizują tę karykaturalną wizję, w której Hardy daje się ponieść, a scenariusz celowo balansuje na granicy kiczu. Pierwszy Venom wprawił mnie w konsternację – próbował być filmem akcji z domieszką horroru, ale gubił się w stylistycznych wyborach i wyglądał, jakby Hardy sam jeszcze nie był pewien, co chciałby osiągnąć. Dopiero gdy odpuściłem oczekiwania i spojrzałem na film jak na tandetną komedię kumpelską, zacząłem czerpać z tego przyjemność. Druga część, Venom 2: Carnage, jeszcze bardziej przytuliła się do tej formy – pełna chaosu, absurdu i krindżowego humoru. Andy Serkis wręcz wylewa wiadro kiczu, odwołując się do buddy movies z przełomu lat 80. i 90. – i robi to świadomie, bez wstydu. I to wszystko ma też trzecia część, tylko jakby mniej. Przecież Venom (bez jednego wyjątku) tu nawet łbów nie pożera!
To właśnie największa siła tej trylogii. Najpierw Serkis i jego ekipa, a teraz Kelly Marcel doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że tworzą coś absurdalnego – i to lubią. Ten film mógłby spokojnie być realizowany z miłością do przerysowanych dialogów, slapstickowych gagów i momentów, w których Venom rzuca nieśmiertelne, quasi-filozoficzne pytania w stylu „jeść mózgi czy nie jeść?”. Ta świadomość ironii, miłość do bohaterów i pełen luz sprawiają, że Venom wygrywa nie jako kino, ale jako komediowy manifest. Dlatego boli mnie to, że nie wykorzystano tego potencjału w finale. Twórcy powinni byli kompletnie odkręcić kran absurdu, pozwolić tańczyć Venomowi. Tak dostaliśmy kilka tego typu scen, które wejdą jako rolki na Insta i TikToka. Tyle.
Co z fabułą? Jest, bo… jest. Pod Knulla można by podstawić zupełnie przypadkowego złoczyńcę i nie miałoby to znaczenia. Cóż, trudno się nim przejmować, bo to, co w Venomie najważniejsze, to duet Eddie–Venom i ich humorystyczna dynamika. Tak samo było w dwójce – Woody Harrelson jako Cletus Kasady był, ale równie dobrze mógłby nie istnieć – fabuła nie potrzebowała ani jego, ani jego morderczych zapędów. Tutaj jest podobnie. Design łowców symbiotów jest okej, ale ich power level przy jednoczesnym rozwiązaniu akcji w finale nie ma za grosz sensu.
Venom: Ostatni taniec to nie tyle film, ile kolejna odsłona aktorskiego placu zabaw Hardy’ego. To widowisko nie jest dla wszystkich – wymaga wyrozumiałości wobec braku fabuły i dużej ilości głupkowatych momentów. Dla tych, którzy lubią, gdy Hardy kręci się w kółko z pełną świadomością absurdalności tego, co robi, trylogia Venoma może być odmóżdżaczem. Ale jeśli ktoś szuka chociaż o milimetr więcej, no nie wiem, jakiejkolwiek sensownej historii i rozbudowanej fabuły – niech lepiej poszuka gdzie indziej.