Uncharted – Filmowe Gry Komputerowe
Kino przygodowe ostatnimi czasy przeżywa mały kryzys. Od ładnych paru lat nie powstał tytuł, który dostarczyłby choćby połowy emocji czy klimatu, jakie oferowała najlepsza we wszechświecie seria gatunku – “Indiana Jones”. Jasne, dostaliśmy przebłyski w postaci “Mumii” Stephena Sommersa z 2001 roku czy Gibsonowskie “Apocalypto” z 2006, ale czymże są raptem dwie pozycje? Przebój z Brendanem Fraserem został zarżnięty kontynuacjami – głupkowatą “Mumia powraca” i żenująco kretyńską “Mumią 3”. Arcydzieło Gibsona w chwili premiery wywołało spory szum, jednak dziś mało kto pamięta o tej zacnej produkcji, będącej zarówno kwintesencją gatunku, jak i wykazującej ciekawe, świeże podejście do tematu.
Indiana Jones od swoich własnych twórców dostał potężnego kopa w twarz. Powszechnie uważa się, iż sukces artystyczno-komercyjny poprzednika jest zaprzepaszczany przez nową ekipę pracującą nad filmem, chcącą ukazać historię znanych bohaterów nieco inaczej, ze swoim wkładem i perspektywą. “Indy” miał tego pecha, że jego ojcowie (Steven Spielberg i George Lucas) wyszli z podobnego założenia. Zmienili podejście i… zabili własnoręcznie stworzoną legendę. W tych jakże straszliwych czasach pojawiła się kompletnie nieznana reżyserka – Amy Henning, która postanowiła dodać do gatunku coś od siebie. Sukces zapewniła jej świadomość, że są złote zasady kina przygodowego, których nie wolno zmieniać.
Przede wszystkim postacie. Żadni tam herosi, tylko zwykli ludzie przejawiający doskonale znane nam wady i zalety, napędzani odwagą powodowaną chęcią przeżycia w niecodziennej, niebezpiecznej sytuacji. Taki też jest Nate Drake, którego losy śledzimy w “Uncharted”. Ma zestaw cech typowego bohatera kina akcji, czyli wyborowe zdolności strzeleckie, twarde pięści i niesamowity fart, jednak twórcy dwie pierwsze starają się wytłumaczyć jego profesją, a trzecią… no cóż – prawo gatunku, prawem gatunku. Nasz twardziel zajmuje się niczym innym, jak poszukiwaniem skarbów w miejscach, gdzie często lokalne władze nie zezwalają nawet na przebywanie. Do tego dookoła piraci i konkurencja, więc człowiek musi umieć o siebie zadbać.
Następną złotą zasadą staroszkolnej przygody jest historia. Fabuła powinna być prosta i dostarczać rozrywki, ale też musi być spójna i zachować logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Nate uważa się za potomka słynnego korsarza Francisa Drake’a (postać historyczna; 1540-1596) oraz twierdzi, że jego domniemany przodek wcale nie zmarł na dyzenterię, tylko sfingował własną śmierć (efektowne wrzucenie ołowianej trumny do Morza Karaibskiego), po czym zajął się skrupulatnym ukrywaniem swego ogromnego majątku, względem lokalizacji którego zostawił kilka mglistych wskazówek. Opowieść zaczyna się w momencie, gdy Nate w towarzystwie uroczej dziennikarki Eleny Fisher odnajduje trumnę Francisa, gdzie, zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, a ku zaskoczeniu szukającej dobrej sensacji dziewczyny, nie ma żadnych ludzkich szczątków, tylko… pamiętnik.
W tym momencie atakują piraci. Bohaterowie nie mogą wezwać na pomoc odpowiednich służb, bo nie mają zezwolenia na prace archeologiczne na tych wodach, więc są zmuszeni bronić się sami. Tu pani reżyser chwali się znajomością kolejnej ważnej zasady – odpowiednio dawkowanej akcji. Konstrukcją fabuła przypomina sinusoidę. 10 minut mordobić, strzelanin czy pościgów, potem 10 minut eksploracji oraz rozwiązywania zagadek, zarówno tych zostawionych przez starożytną cywilizację, jak i przez samego Francisa. Jako ciekawostkę (a dla mnie nawet duży plus) dodam, że główni aktorzy wykonali sami większość kaskaderskiej roboty. Nie było tego dużo, bo produkcja trzyma się mocno jakości wyznaczonej przez wielkich poprzedników (pomijam tu “Temple of Doom”), toteż nie uświadczymy fikuśnych, przekombinowanych akrobacji, choć momentami wspinający się na różne ściany bez żadnej asekuracji Drake niebezpiecznie zbliża się do karkołomnych wyczynów Toma Cruise’a na usuniętych w post-produkcji linkach z “Mission: Impossible 2”.
Na ekranie dzieje się dużo, ale wszystko jest tak świetnie pokazane, że nie ma ani jednego momentu, gdzie można by się skarżyć na zbyt szybkie ruchy kamery. Widać każdy detal pojedynków na pięści (swoją drogą, całkiem brutalnych) oraz strzelanin (te już mniej brutalne, kino przygodowe to kino dla całej rodziny). Całość potyczek to technologiczne arcydzieło z pierwszorzędną pirotechniką i efektami specjalnymi. Tłem dla zdarzeń jest następna istotna zasada “przygodówek” – cudne, egzotyczne lokalizacje, jak np. wspaniale przedstawiona dżungla. Twórcy pofatygowali się o przeprowadzenie odpowiednich badań, by uczucie przebywania w samym środku lasu tropikalnego było jak największe. Jakiekolwiek by to uczucie nie było – w “Uncharted” robi ogromne wrażenie.
Ostatnim składnikiem udanego “dania” jest humor, opierający się głównie na różnicach charakterów lub nieoczekiwanym znalezieniu się w złym miejscu, o złej porze. Wyjątkiem jest tu “Apocalypto”, gdzie śmiesznych sytuacji było malutko. “Uncharted” oferuje sporo zabawnych wypadków losowych lub takowych dialogów. Te drugie to zasługa głównej ekranowej pary, Nolana Northa i Emily Rose. Zagrali swoje postacie z dystansem, jednak bez głupkowatego luzactwa, a w scenach dramatycznych byli poważni i prawdopodobni, tworząc postacie, z którymi bez problemu można się identyfikować i które polubi się od razu.
“Uncharted” to powrót do korzeni kina przygodowego. Ma oczywiście nieuniknione naleciałości filmowej maniery XXI wieku, jednak jest to połączenie tak finezyjne, że nie przeszkadza zupełnie. Wartka akcja, świetna realizacja techniczna, ciekawa historia, galeria sympatycznych postaci, świetna, orkiestralna ilustracja muzyczna, a także w wielu momentach całkiem spora pomysłowość twórców sprawiają, że o tej produkcji nie zapomni nikt, kto miał z nią styczność. Mam smutną wiadomość dla wszystkich, którzy napalili się na seans. “Drake’s Fortune” to gra, w dodatku ekskluzywna, tylko dla konsoli PlayStation 3. Produkcja zaciera granicę między kinem a interaktywną rozrywką tak mocno, że można o niej pisać jedynie w filmowych aspektach i w ten sposób oddać jej genialność całkowicie. Co też uczyniłem.
Tekst z archiwum film.org.pl.