search
REKLAMA
Archiwum

UDRĘCZENI (2009)

Bolesław Dochuński-Duchoński

6 stycznia 2018

REKLAMA

O wartości filmów opartych na faktach stanowi zazwyczaj sama opowiedziana na ekranie historia. Jeśli jest fascynująca, rolą twórców i odtwórców jej adaptacji jest jedynie w miarę poprawnie przedstawić ją odbiorcy. Jeśli historia sama w sobie wzbudza potężne emocje i tylko z tego tytułu przykuwa widza do fotela na cały czas trwania seansu, reżyser nie musi w żaden sposób jej uatrakcyjniać (patrz: Oszukana Clinta Eastwooda). Skomplikowane zabawy formalne zarezerwowane są jedynie dla historii mało frapujących i – tym samym – niezbyt wciągających, nie będących wartością samą w sobie. Reżyser bierze na warsztat średnio ciekawy materiał, po czym ładnie go opakowuje, na etykietce przybijając pieczątkę: „OPARTY NA FAKTACH”. I w tej formie produkt trafia do sprzedaży, zazwyczaj od razu wzbudzając zainteresowanie potencjalnych konsumentów…

W przypadku horroru Udręczeni pozornie mamy do czynienia z tą drugą sytuacją. Pozornie, bo jednak mamy tu coś więcej, niż tylko średnio zajmującą historię. Tym czymś jest obrazowany przez nią temat, jaki można uznać za fascynujący (zjawiska paranormalne zawsze wzbudzają duże emocje w niektórych kręgach odbiorców). Złożoność potęguje jeszcze kwestia wiarygodności świata przedstawionego. Są przecież ludzie, dla których sformułowania METAFIZYKA i FAKT wzajemnie i niejako automatycznie się wykluczają. Dla tej kategorii widzów ten film będzie więc fikcją i tylko fikcją; magia autentycznego wydarzenia na nich nie zadziała, co czyni z nich widzów szczególnie wymagających. I właśnie w tym momencie twórcy mają prawdziwe pole do popisu. Muszą stanąć na głowie, by widz, który odrzuca etykietę z pieczątką „OPARTY NA FAKTACH”, przynajmniej uległ złudzeniu, że jest świadkiem czegoś autentycznego. I nie chodzi o to, ze reżyser swoim dziełem powinien przekonać kogoś do zmiany światopoglądu, że powinien sprawić, żeby ktoś uwierzył w duchy, zjawy i upiory. Absolutnie nie. Reżyser powinien jedynie spowodować, by taki wymagający widz uwierzył w prawdę ekranową, zamkniętą w ramach tego konkretnego świata przedstawionego. Wobec czego stawiam pytanie: czy mając to wszystko na uwadze, Peterowi Cornwellowi udało się skutecznie sprzedać swoją średnio atrakcyjną historię widzom a) wierzącym (umownie) oraz b) niewierzącym (umownie)? Postaram się poniżej udzielić na to pytanie odpowiedzi…

Genezą filmu są wydarzenia z końca lat osiemdziesiątych, jakie rozegrały się w Southington, w stanie Connecticut. Przeciętna amerykańska rodzina wprowadziła się do opuszczonego domu na Meriden Avenue. Krótko po przeprowadzce członkowie rodziny odkryli, że dom, w którym zamieszkali, był w przeszłości zakładem pogrzebowym. Rodzina zaczęła doświadczać zjawisk paranormalnych. Kiedy sytuacja stała się nie do wytrzymania, rodzina skontaktowała się – jakże by inaczej – z Edem i Lorraine Warrenami, dyżurnymi amerykańskimi demonologami i badaczami zjawisk paranormalnych, a także założycielami New England Society for Psychic Research. Dzięki ich pomocy rodzina mogła odkryć sekrety domu oraz przeciwstawić się nadprzyrodzonemu…

Jak widać sama historia to czysta sztampa – nawet jeśli założymy, że została napisana przez samo życie. Na jej kanwie powstał film dokumentalny, który obejrzał w telewizji producent Andrew Trapani. Uznał materiał za na tyle interesujący, że postanowił odszukać jedną z bohaterek opowieści i z nią porozmawiać. W efekcie tego ruszyły zdjęcia do Udręczonych, filmu, w którym wydarzenia sprzed dwóch dekad poddane zostały stosownej wizualno-narracyjnej modyfikacji (czytaj: formalnemu i treściowemu uatrakcyjnieniu). Nasuwa mi się pytanie: dlaczego Andrew Trapani uznał akurat tę historię za interesującą? Można tylko domniemywać, że po prostu chciał dać ludziom to, czego nie boją się bać, a tym samym to, czego sam nie boi się bać. A ludzie lubią poruszać się w bezpiecznym obszarze świata poznanego, nawet, jeżeli nadprzyrodzonego. Udręczeni poruszają się właśnie w takiej bezpiecznej strefie koszmaru już skonsumowanego i oswojonego przez całe pokolenia widzów zarówno kinowych, jak i telewizyjnych. Wszystko, co zobaczymy w tym filmie, już gdzieś było. Rodzina pod presją okoliczności zmuszona do zmiany miejsca zamieszkania? To już gdzieś było. Nawiedzone miejsce? To już gdzieś było. Personalne opętanie? To już gdzieś było. Dziwne odgłosy, jakieś pojawiające się w tafli luster tajemnicze postaci? To już gdzieś było. Cmentarz lub dom pogrzebowy w przeszłości w miejscu aktualnego zamieszkania bohaterów? To już gdzieś było. Życzliwy duchowny? Proszę bardzo: to też już gdzieś było.

Oglądając Udręczonych czułem się tak, jakbym oglądał pierwszy z brzegu (właściwie obojętnie który) odcinek fabularyzowanego dokumentu z serii Nawiedzone domy, emitowanego swego czasu przez kanał Discovery (obecnie chyba przez Zone Reality). Wszystkie historie tam przedstawione były właściwie takie same, zmianom ulegała tylko scenografia i postacie bohaterów poszczególnych opowieści. Niemniej sama chronologia wydarzeń zazwyczaj opierała się na identycznym schemacie, czyli: przeprowadzka, zjawiska paranormalne, zagłębianie się w historię miejsca, wreszcie pomoc duchownych tudzież demonologów, w taki czy inny sposób ofiarujących wyzwolenie zarówno rzeczywistym, jak i nierzeczywistym lokatorom nawiedzonego miejsca. Udręczeni wpisują się w ten schemat znakomicie, co zrozumiałe, zważywszy na powyższe. Niemniej jako film kinowy (czytaj: dysponujący na etapie produkcji dużym budżetem), oferuje odbiorcy znacznie więcej pod względem formalnym (większy rozmach inscenizacyjny, niezłe zdjęcia i montaż). Aktorstwo stoi też tutaj na znacznie wyższym poziomie niż to znane z telewizyjnych produkcyjniaków. Virginia Madsen jako zdeterminowana Sara Campbell, Martin Donovan jako głowa rodziny Peter Campbell, Elias Coteas jako wielebny Nicholas Popescu czy wreszcie Kyle Gallner jako Matt Campbell tworzą galerię wiarygodnych postaci, zresztą już na etapie scenariusza obdarzonych wyrazistym rysem psychologicznym. Ale co z tego, skoro te dokumenty z TV były (i są) bardziej… straszne.

Ratunkiem dla produkcji mogłaby być wieloznaczność interpretacyjna. Szkoda, że reżyser zrezygnował z niej już na samym początku filmu, stawiając na jedyną słuszną – we własnym mniemaniu – prawdę: wszystkiemu winne są duchy, a nie np. majaczenia chorego umysłu. Czy więc, mając to wszystko na uwadze, reżyserowi udało się skutecznie sprzedać swoją średnio atrakcyjną historię widzom a) wierzącym (umownie) oraz b) niewierzącym (umownie)? Odpowiem: tym pierwszym tak, tym drugim – nie. Średni film nie wzmocni silnej wiary, ale też jej nie osłabi. Średni film nie sprawi też, że niewierzący uwierzy – nawet jeśli miałby uwierzyć tylko w to, co zobaczył na ekranie.

Tekst z archiwum film.org.pl (30.06.2009).

Avatar

Bolesław Dochuński-Duchoński

REKLAMA