Tyranozaur
Autorem gościnnej recenzji jest Piotr Han.
Legenda głosi, iż słynny twórca epoki „dawnego” Hollywood – reżyser monumentalnych superprodukcji (nawet jego nazwisko jest epickie) – Cecil B. DeMile w momencie czytania jakiegoś scenariusza rzucił do swoich asystentów: „Nie lubię głównego bohatera. Lepiej dajcie mu psa.” Nie ma pewności, czy ta anegdotka jest prawdziwa, ale faktem jest, iż świetnie obrazuje pewne zjawisko. Łatwiej jest się nam zdobyć na współczucie względem zwierzęcia, niż względem człowieka. Dlatego też przywołany wcześniej trick jest powszechnie stosowany przez twórców, którzy chcą prostymi środkami „zaszantażować” widzów by polubili jakiegoś bohatera. Oczywiście nie musi to być pies, równie dobrze może być to kot, świnka morska, ukochana roślinka. Mechanizm pozostaje ten sam.
W tym kontekście niezwykle ciekawie jawi się początkowa sekwencja „Tyranozaura”.
Starszy mężczyzna wychodzi z baru. Jest wściekły, nie może się opanować. Wyładowuje złość na swoim psie. W efekcie doznanych obrażeń zwierze umiera. Tutaj następuje pierwszy szok. Przecież człowiek maltretujący zwierzęta nie może być głównym bohaterem filmu! Gangster? Tak! Seryjny morderca? – proszę bardzo! Ale identyfikować się z mordującym zwierzęta draniem? Nigdy! Czyli potwór? Nie, to było zbyt proste. W „Tyranozaurze” nic nie jest oczywiste. Już w kilka sekund po „zbrodni”, gdy nabuzowane emocje opadają przychodzi opamiętanie. Starzec czule tuli konającego psa. Zdaje sobie sprawę co robił. Czuje do siebie obrzydzenie. Jest to tak sugestywnie ukazane, iż widz niemal mu współczuje. Mimo, że kilka chwil temu patrzył na niego z pogardą. A minęły dopiero trzy minuty filmu.
Te kilka scen w lapidarny i błyskotliwy sposób wprowadza nas w historię Josepha. Główny bohater nie potrafi zapanować nad emocjami, jest impulsywny i brutalny. Jednak każdy wyrządzony akt agresji rani również jego. Nie może pogodzić się ze swoim charakterem. Nie potrafi się zmienić. Prawdopodobnie w ciągu życia wyrządził wiele złego. Nie oszczędzał nawet swoich najbliższych. Gdyby kamera „uchwyciła” go na innym etapie życia, to Joseph uchodziłby za postać jednoznacznie negatywną. Za żałosnego drania. Jednak to właśnie takie, a nie inne podejście czyni „Tyranozaura” filmem tak wyjątkowym i zapadającym w pamięć. Łatwo jest bowiem lubić „miłych gości”. Ale czy tacy występują w środowisku naturalnym? Przecież każdemu zdarzają chwile słabości – częściej lub rzadziej. Josephowi zdarza się to częściej, ale czy to daje nam prawo czuć się od niego lepszymi? Dzięki „Tyranozaurowi” mamy rzadką możliwość podglądania „potwora na wakacjach”. Widzimy jak się zachowuje Zły (czy może Czyniący Zło) w normalnych sytuacjach. Jak zmuszony jest borykać się z przyziemnymi (do czasu) problemami. Z czasem – paradoksalnie – okazuje się w sumie sympatycznym gościem. Tylko, że czasem w ataku złości niszczy np. pocztę. Zdarza się najlepszym. Chyba każdy miał kiedyś ochotę zachować się podobnie.
Główna oś fabularna osnuta jest wokół konfliktu małżeńskiego, w jaki zaplątana jest przyjaciółka Josepha. Trochę szkoda, że ten wątek nie został bardziej rozbudowany. Jednak taki zabieg wydaje się przemyślany. Autora nie interesowała historia konfliktu małżeńskiego jako taka, tylko sposób w jaki na jego przebieg reaguje protagonista. Mimo pewnej pretekstowości fabuła jest ciekawa i trzymająca w napięciu. Znalazło się nawet miejsce na mały zwrot akcji, subtelne nawiązanie do najsłynniejszej sceny z „Breavehearta”. Powrócono również do wątku „zwierzęcego”. Strona techniczna stoi na najwyższym poziomie. Zwłaszcza zdjęcia i aktorstwo. Warto zwrócić uwagę na fakt, iż „Tyranozaur” praktycznie pozbawiony jest muzyki. Takie rozwiązanie świetnie pasuje do tego filmu. Jednak cały efekt dramaturgiczny psują pojawiające się w kilku momentach indie rockowe pioseneczki. Na szczęście nie ma ich dużo.
Nikt normalny raczej nie zastanawia się nad naturą napadających go w nocy zbirów. Zapytani, pewnie i tak nie mieliby ochoty na zwierzenia. Chociażby dlatego warto obejrzeć „Tyranozaura”. Daje on bowiem doskonały pretekst by przystanąć na chwilę i pomyśleć nad naturą zła. I czy naprawdę jesteśmy od niego wolni? Warto zdobyć się na taką refleksję. Tylko przez chwilkę. Potem możemy śmiało wrócić do oglądania „Największego widowiska świata” Cecila B. DeMilla.*
*Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż obecnie nikt nie ogląda jego filmów. Jednak na potrzeby tego artykułu przyjmijmy, że jest inaczej. W dzisiejszych czasach nie jest łatwo o efektowną puentę.