Tylko Bóg wybacza
W ciągu ostatnich dziesięciu lat Nicolas Winding Refn przeszedł długą i niełatwą drogę. Po spektakularnej klapie finansowej „Fear X” wrócił do ojczystej Danii, by podreperować budżet dwoma zaskakująco udanymi sequelami „Pushera”. Późniejsze jego filmy – „Valhalla Rising” i „Bronson” – zostały dość pozytywnie przyjęte przez krytyków i były chwalone za swoją oryginalność. Przełomem w karierze reżysera okazał się jednak dopiero „Drive”, który – co tu dużo mówić – z miejsca stał się filmem kultowym, zebrał w kinach pokaźną sumę i zrobił z Ryana Goslinga największe bożyszcze dekady.
Nic więc dziwnego, że pierwsze doniesienia o „Tylko Bóg wybacza”, w którym Winding Refn miał ponownie łączyć siły ze swoją nową muzą, Goslingiem, zainteresowały nie tylko miłośników specyficznego stylu reżysera, ale też „fanów napływowych”, czyli tych, którzy widzieli jedynie „Drive” i oczekiwali, że Duńczyk nakręci coś podobnego. Ich zawód podczas seansu będzie prawdopodobnie ogromny, ale zajmiemy się tym później. Ważniejsze wydaje się bowiem to, co nastąpiło już po premierze filmu w Cannes, poprzedzonej publikacją aż czterech znakomicie zmontowanych i nieziemsko klimatycznych zwiastunów – zbiorowy lament wszelkiej maści krytyków filmowych, którzy prawie jednogłośnie orzekli, że Winding Refn stworzył ekstremalnie brutalną wydmuszkę z banalną fabułą i nieciekawymi postaciami. Dość powiedzieć, że na Rotten Tomatoes „Tylko Bóg wybacza” ma 28% pozytywnych recenzji – to bodaj najgorszy wynik w całej filmografii reżysera.
Szczerze przyznam, że choć ufam Windingowi Refnowi niemal bezgranicznie, trochę się tym przejąłem. Bałem się, że reżyser tym razem przesadził; że doprowadził swój specyficzny styl do granicy śmieszności; że – zachęcony przez kult, jaki wytworzył się wokół „Drive” – postanowił sprawdzić wytrzymałość nowych fanów i zatracił zdolność patrzenia na efekty swojej pracy w krytyczny sposób. Dlatego też podchodziłem do „Tylko Bóg wybacza” ze swoistą niepewnością. Jak się okazuje – zupełnie niesłusznie.
Driver w Tajlandii
Ci sami krytycy, którzy znęcali się nad „Tylko Bóg wybacza” po canneńskiej premierze, dwa lata temu mieli spory problem, żeby scharakteryzować „Drive”. W ich recenzjach pojawiały się nazwiska wielu reżyserów, którymi ich zdaniem Winding Refn się inspirował: Sergia Leonego, Michaela Manna, Jeana-Pierre’a Melville’a, Quentina Tarantino i innych. Część z tych skojarzeń była uzasadniona i nadawała „Drive” ciekawy kontekst; część nie miała właściwie żadnego sensu (Tarantino). Premiera „Tylko Bóg wybacza” przyniosła kolejną listę powiązań: Gaspar Noe, Alejandro Jodorowsky, Wong Kar-Wai, David Lynch. Nie ma w tym nic dziwnego, Winding Refn jest bowiem pożeraczem filmów i inspiruje się innymi twórcami w sposób czysto intuicyjny, w jego produkcjach pojawia się więc duża liczba tego typu tropów. I rzeczywiście, można w „Tylko Bóg wybacza” odnaleźć ślady kina właściwie wszystkich wymienionych wyżej twórców.
Nietrudno jednak zauważyć, że Winding Refn dawno już wypracował własny styl. Choć każdy jego film jest nieco inny od poprzedniego – reżyser wyznaje zasadę, żeby nie wchodzić dwa razy do tej samej rzeki i ciągle się rozwijać (wyjątkiem są tu jedynie sequele „Pushera”) – to wspólne cechy jego filmów można wyróżnić bez większego problemu. Twórca „Tylko Bóg wybacza” w bardzo charakterystyczny sposób traktuje bowiem fabułę (która jest zwykle nieskomplikowana) i stronę audiowizualną (która odgrywa wielką rolę – często mówi widzowi więcej niż przedstawiana historia i zachowania poszczególnych postaci). Jednocześnie zawsze głównym bohaterem czyni outsidera i zawsze powraca do tej samej tematyki – przemocy i jej roli w życiu człowieka.
Spoglądając na „Tylko Bóg wybacza” właśnie przez pryzmat przemocy, można ten film uznać ze swego rodzaju kontynuację „Drive”. Kierowca stawał przed dylematem nie do rozwiązania – aby ratować ukochaną przed złem, sam musiał zło wyrządzić. Wiedział jednocześnie, że owo zło oddali go od dziewczyny, dla której planował poświęcić życie. Julian z „Tylko Bóg wybacza” to Driver po latach – wypalony i wyniszczony, pozbawiony jakichkolwiek wartości, poniżany na każdym kroku, niepewny swoich działań. Podczas gdy w „Drive” sytuacja i cele bohatera były jasne, a jego czynom – nawet tym wyjątkowo brutalnym – nietrudno było przyklasnąć, w nowym filmie Windinga Refna sytuacja nie jest już tak oczywista. Julian to bowiem handlarz narkotyków i bywalec burdeli, a jego relacja z Mai – prostytutką, którą w jakiś sposób „wybiera” – jest co najmniej niejednoznaczna i o wiele mniej niewinna niż subtelne, wręcz dziecięce uczucie, które łączyło Kierowcę z Irene.
Kino niechcianej zemsty
Zawiązanie fabuły następuje w „Tylko Bóg wybacza” w momencie, w którym brat Juliana (Tom Burke) dopuszcza się gwałtu i morderstwa na szesnastoletniej prostytutce, po czym zostaje zabity na polecenie Changa (Vithaya Pansringarm) – szefa policji w Bangkoku, wymierzającego sprawiedliwość na własną rękę. Do miasta przylatuje wtedy matka braci, Crystal (Kristin Scott Thomas), domagająca się od Juliana zemsty, na którą ten wcale nie ma ochoty, wie bowiem o mrocznych występkach swojego brata.
Winding Refn wikła w tym momencie Juliana w klasyczny konflikt tragiczny – konflikt między powinnością wobec matki i brata, a tym, co dyktuje mu jego własne sumienie. Konflikt zupełnie nierozwiązywalny, całkowicie beznadziejny, ale jednocześnie – z punktu widzenia widza – fascynujący. Julian jest w zasadzie czystą kartką: postacią na tyle enigmatyczną, małomówną i wycofaną, że zdolną do wszystkiego. Nie ma możliwości, żeby przewidzieć jego kolejne kroki, można jedynie obserwować działania bohatera.
Co ciekawe, po pewnym czasie Gosling schodzi w zasadzie na drugi plan, ustępując miejsca Thomas i Pansrigramowi. Choć jego decyzje cały czas są dla fabuły kluczowe (w szczególności wtedy, gdy wyzywa Changa na uczciwy pojedynek), reżyser zaskakująco dużo czasu poświęca pozostałej dwójce bohaterów. Crystal i Chang to dokładne przeciwieństwa – ona jest do szpiku kości zepsuta i wypowiada dziesięć razy więcej słów niż wszystkie pozostałe postacie razem wzięte (jej kwestie bywają przy tym celowo żenujące: „czy zabiłeś już tego żółtego czarnucha?” albo „ile kutasów mieścisz w swoim pojemniku na spermę?”); on jest Aniołem Śmierci i odzywa się tylko wtedy, kiedy to naprawdę potrzebne.
Kolory nocy
Filmowy Bangkok stanowi tu swego rodzaju czyściec albo – biorąc pod uwagę ilość pokazanych ma ekranie okropieństw i ogólną znieczulicę pobocznych bohaterów – przedsionek piekła. „Tylko Bóg wybacza” podporządkowany jest przy tym logice sennego koszmaru – trudno określić, czy niektóre sceny są jedynie marą w głowie Juliana, czy rozgrywają się naprawdę; postaci pojawiają się na moment, po czym rozpływają w powietrzu, jak gdyby nigdy ich w danym miejscu nie było. Zastosowanie tego typu poetyki tłumaczy po części liczbę symboli, niekiedy aż nazbyt oczywistych, z których Winding Refn w filmie korzysta. Sam byłem nie do końca przekonany do jednej sceny (nie mogę jej streścić, bo byłby to duży spoiler, podpowiem jednak, że chodzi o sekwencję z brzuchem) – wydała mi się przesadnie prosta, jeśli chodzi o sens, jaki ze sobą niosła. Najważniejszą symboliczną funkcję posiadają jednak w „Tylko Bóg wybacza” kolory.
Jak one działają? Kolorystyka kadrów dziennych jest jasna, bardzo neutralna. Prawdziwe emocje, prawdziwe postawy, cechy bohaterów i definiujące ich zachowania pokazane zostają dopiero w nocy. Ta z kolei rozświetlona jest tutaj tylko i wyłącznie dwoma kolorami: czerwienią i błękitem. Czerwień to – przepraszam za oczywistość – zło, łajdactwo i zwątpienie; niebieski odzwierciedla natomiast dobro lub samo dążenie do niego. I choć brzmi to banalnie, to w tekstach poświęconych „Tylko Bóg wybacza” zaskakująco rzadko się o tym wspomina.
Tymczasem Winding Refn dość konsekwentnie przedstawia widzom wszystkie aluzje zawarte w opisanej tu historii, wszystkie emocje, dążenia i pragnienia bohaterów właśnie za pomocą kolorów (co jest dość ironiczne, bo reżyser cierpi na daltonizm). To intrygujące zagranie stanowi kolejny etap specyficznej redukcji środków wyrazu, następującej ostatnio u Windinga Refna z filmu na film. W spokojnym, powolnie rozwijającym się „Drive” nie było właściwie aktorskiej ekspresji; emocje kryły się w prostych gestach i ukradkowych spojrzeniach. W „Tylko Bóg wybacza” reżyser pozbawia swoich aktorów nawet tego sposobu przekazywania emocji i każe im kroczyć po wspaniale zaaranżowanych, choć bardzo ascetycznych scenografiach, zazwyczaj z niezmienną, niewiele wyrażającą miną. Kolory odgrywają więc tu ogromną rolę. Dlatego właśnie Chang, bohater bodaj najbardziej pozytywny, nigdy nie zostaje oświetlony na czerwono. Z kolei w jednej z najlepszych scen filmu, w której Julian zaprasza Mai na kolację z matką, cała jego sylwetka skąpana została w czerwieni, ale w jego oczach odbija się błękit, co symbolizuje pragnienia bohatera. Pojawia się kilka małych odstępstw od tej reguły, nie zmieniają one jednak faktu, że mamy do czynienia z filmem w bardzo dużym stopniu opowiedzianym za pomocą tańca barw.
Bangkok Rising
Określanie produkcji tak zniuansowanej i skupionej, powolnej i wypełnionej symbolami mianem banalnej wydaje mi się najzwyczajniej w świecie nieuczciwe. To, co najbardziej razi w zarzutach pod adresem „Tylko Bóg wybacza”, to także ich niezrozumiała powierzchowność. Poza pretensjami o „banalność” i „napuszenie pustką” (sic!), jak to określił Łukasz Adamski w jednej z najgorszych recenzji, jakie ostatnio czytałem (i nie chodzi mi tu wcale o to, że się z nim nie zgadzam, a o poprawność językową, wiedzę merytoryczną i dobór argumentów), w tekstach oskarżających Windinga Refna o partactwo nie pojawiają się właściwie żadne konkrety. Nawet Michał Oleszczyk, recenzent niezwykle inteligentny i wnikliwy, który potrafił zanalizować dogłębnie nawet „Smerfy”, ograniczył część swojej relacji z Cannes poświęconą „Tylko Bóg wybacza” do dwóch niewiele mówiących akapitów.
Na naszym forum pojawiają się z kolei zarzuty o to, że nowy film Windinga Refna jest zbyt „europejski”, czyli bełkotliwy, niejasny i – nazwijmy to umownie – za bardzo artystyczny. Przymiotnik „europejski” to jednak strzał w stopę, bo „Tylko Bóg wybacza” jest, jeśli już bawimy się w tego typu uogólnianie, dużo bardziej „azjatycki” niż „europejski” – zarówno jeśli chodzi o podejście do fabuły, jak chociażby sposób gry aktorskiej.
Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że Nicolas Winding Refn odcina się od Hollywoodu w sposób wręcz ostentacyjny. Niektóre sceny buduje co prawda według klasycznych zasad (dobrym przykładem będzie tu znakomita warsztatowo sekwencja zamachu na Changa, opublikowana przed premierą w formie klipu), ale całość zanurza głęboko w typowo Refnowskim klimacie, pełnym wizualnych metafor, mniej lub bardziej delikatnych sugestii, charakterystycznie skomponowanych kadrów i wybijającej rytm akcji muzyki. Dlatego też wszyscy, którzy myśleli, że reżyser po sukcesie „Drive” zrobi w mainstreamie oszałamiającą karierę, nie mieli racji. „Tylko Bóg wybacza” dużo bliżej do poetyki „Valhalla Rising” niż do tego, co reżyser zaprezentował w filmie o małomównym Kierowcy. Nie polecam więc podchodzić do najnowszej produkcji Duńczyka bez zapoznania się z jego wcześniejszą twórczością. Nie zdziwi mnie także, jeśli dla fanów „Drive” „Tylko Bóg wybacza” będzie w wielu momentach niestrawny.
Warto jednak dać Windingowi Refnowi szansę i podejść do jego filmu z otwartą głową, nie sugerując się narzekaniami krytyków; warto „Tylko Bóg wybacza” poznać i spróbować zrozumieć, zresztą nie tylko dlatego, że to kino sugestywne i bogate, w ciekawy sposób przełamujące reguły gatunku. To też – a może nawet przede wszystkim – kino totalne: podporządkowane konkretnej autorskiej wizji z taką dozą konsekwencji, z jaką filmowy Anioł Śmierci eliminuje społeczne męty z ulic Bangkoku.