SUMMER CAMP. Koniec filmu pożera początek
Summer Camp to nie jest horror, do którego należy podchodzić śmiertelnie poważnie. Z pewnością nie jest to film, po którym strach iść w nocy do łazienki i człowiek decyduje się spać (tylko dziś, wyjątkowo) przy zapalonej lampce. To jeden z tych filmów, podczas których świetnie się bawimy, żałujemy, że seans tak szybko dobiegł końca i mamy ochotę czym prędzej powiedzieć znajomym: „Świetny film odkryłem”. A najlepiej obejrzeć go wspólnie raz jeszcze.
Pierwsza scena. Dziewczyna biegnie przez las. Ma przepaskę na oczach i skrępowane ręce. Panikuje, ciężko dyszy, przed kimś ucieka… Ile horrorów tak się zaczyna? Dziesiątki? Setki? Ale tutaj jest inaczej, bo nie goni jej zabójca z piłą/maczetą/siekierą. Okazuje się, że sama tego chciała, dała się związać, a bieg na oślep nie jest walką o życie, tylko zabawą. Reżyser puszcza oko do widza. Zdaje się mówić: „Summer Camp nie jest zwyczajnym horrorem, jest grą”.
Film jest hiszpańsko-amerykańską koprodukcją. Za reżyserię odpowiada Alberto Marini, scenarzysta takich horrorów jak Apartament, Słodkich snów i Nieznany, współproducent świetnego Mechanika, Transsiberian i Ciemności oraz serii Rec. Ten ostatni tytuł jest pewną wskazówką do tego, co zaserwują nam twórcy w Summer Camp.
Grupka młodych ludzi – troje Amerykanów i jeden Hiszpan – na iberyjskim odludziu. Dwie dziewczyny, dwóch chłopaków. Wszyscy czworo mają być opiekunami na letniej kolonii. Piękna i próżna Christy (Jocelin Donahue), która chyba znalazła się tutaj przez przypadek i zamiast o letniej pracy myśli o centrach handlowych i nowych szpilkach. Tajemnicza Michelle (Maiara Walsch), z pozoru wyluzowana dziewczyna, która uwikłała się w coś, z czym sobie nie radzi, i to miejsce jest dla niej ucieczką i chwilowym schronieniem. Przystojny i uwodzicielski Antonio (Andrés Valencoso) oraz Will (Diego Boneta), zwyczajny chłopak, który próbuje zaimponować pozostałym, pokazać, że wcale taki zwyczajny nie jest… Dzieciaki przyjeżdżają jutro, a tymczasem można się zabawić. To ostatnia okazja. Ale zanim odkorkują pierwszą butelkę wina, jedno z nich leży już martwe…
Każdy z bohaterów zamienia się kolejno w bestię. Transformacja jest nagła i tymczasowa. W jednej chwili jesteś sobą, w drugiej wściekłym zwierzęciem, które gryzie, zabija i chłepcze krew. Wracasz do siebie, niczego nie pamiętasz, dowiadujesz się, że jesteś mordercą. Masz poczucie winy, nie chcesz ponownie stracić nad sobą kontroli. Za wszelką cenę musisz się dowiedzieć, co jest faktorem, który determinuję tę przemianę, by go wyeliminować. Ale mylisz się, myśląc, że to takie łatwe. Twoim losem rządzi absurd.
Nad bohaterami Summer Camp ciąży coś na kształt fatum, ale nie takiego w rozumieniu antycznym, chodzi bardziej o fatum groteskowo-komiczne, które sprawia, że każde działanie, jakie podejmują, przynosi skutek odwrotny od zamierzonego. Nazwać to coś pechem to stanowczo za mało.
Film jest pełen mikroskopijnych zwrotów akcji. Niby twórcy szyją z od lat obecnych w kinie schematów i klisz, ale tak wywracają wszystko na nice, że widz jest co chwilę zaskakiwany. Znane motywy zostały tak przeżonglowane, że seans Summer Camp jest świetną zabawą, która wciąga i angażuje. Przerażenie, krzyk, śmiech, głęboki wydech pełen ulgi…
Realizacyjnie też nie można niczego filmowi zarzucić. Treść jest nawet w jakiś sposób kompatybilna z formą. Kiedy bohaterowie – i widzowie – mają chwilę na odsapnięcie, kamera zwalnia, pracuje statycznie, kiedy na ekranie wybucha szaleństwo, ujęcia są bardzo krótkie, szarpane, kamera podskakuje wraz z głową i resztą ciała opętanej postaci. Chaos fabularny odpowiada chaosowi formalnemu i odwrotnie. Groza i komizm też są dobrze wyważone. Do tego niezłe aktorstwo i świetna oprawa dźwiękowa. No i koncept, sam pomysł na film. Choć daleko mu do oryginalności, został zaskakująco atrakcyjnie przetworzony, dając w efekcie dzieło osobliwe, smakowite i w jakiś sposób alternatywne. Obiecywane na plakacie filmu „RZEŹka atmosfera. ZABÓJCZA ekipa. MASAKRYCZNA zabawa” to nie czcze przechwałki. Naprawdę dostajemy to wszystko. Do syta.
Uwielbiam filmowe uroborosy, Summer Camp do nich należy. Koniec filmu pożera początek, tak jak wąż połykający własny ogon. Opowieść zatacza koło. Chciałoby się powiedzieć, że finał jest świetny, mocny, ironiczny i niespodziewany, ale w przypadku tego filmu właściwie nie może być mowy o żadnym zakończeniu, bo ta historia to cykl, który będzie się odradzał, od nowa i od nowa. Po tych, którzy zginą, przyjdą kolejni i sekwencja zdarzeń znów się powtórzy. Uciekasz, jesteś ofiarą. Wiesz, że nie masz szans, więc zamieniasz się w bestię, tylko wtedy możesz walczyć jak równy z równym. Amok, żądza mordu, przetrwałeś. Przebudzenie, dookoła pełno trupów, wyrzuty sumienia, egzystencjalne rozterki, łzy. Zanim na powrót – czy to z przymusu, czy z własnej woli – zamienisz się w potwora, masz ochotę powiedzieć: „Przepraszam, że cię zjadłem”.
korekta: Kornelia Farynowska