SIEROCINIEC. Horror w krainie flamenco
Kilka lat temu horror został obleczony w białe szaty dziewic o kruczoczarnych włosach. Szata zwiewna, a i niezbyt solidna, stopniowo ulegała rozpadowi. O ile w pierwszych latach swego istnienia sprawdzała się idealnie, to w późniejszym okresie zaczęła nudzić, a czasem wręcz śmieszyć. W końcu ile można nosić ten sam strój? Horror znów stał się nagi.
W starej szafie wisiały zakurzone peleryny, przypominające świetność pewnego rumuńskiego władcy, wisiały kostiumy ludzi-wilków, a gdzieś obok leżały sfatygowane krucyfiksy, które niegdyś stawiały czoła antychrystom i pomiotom szatana. Wtedy, nieśmiało, horror przywdział szatę torreadora i zaczął tańczyć flamenco, przenosząc swoje epicentrum z Kraju Kwitnącej Wiśni do ojczyzny corridy.
Przenosiny wcale nie były gwałtowne, film grozy od dawien dawna chwytał za kastaniety i podróżował po ziemi Cervantesa. Czy Pies andaluzyjski surrealistycznego mistrza, Luisa Bunuela, nie jest czasem dyskretnym przodkiem dzisiejszej krwawej jatki? W końcu jakże charakterystyczne przecinanie kobiecej gałki ocznej do poetyki “hostelowej” pasuje jak ulał. Czy bez rzeczonego surrealizmu wykształciłby się ruch ekspresjonistyczny, który stał się fundamentem horroru, wykreował jego największe legendy, z Nosferatu na czele? Gdybając dalej, dotarłbym zapewne do wielu mniej bądź bardziej kontrowersyjnych wniosków, ale nie jest to tekst o historii i wkładzie kinematografii hiszpańskiej w dorobek światowego kina grozy, zatem – siłą rzeczy – przejdę do sedna sprawy i przeniosę się do nieco bliższej przeszłości.
Ta, w tym przypadku, zaczyna się w roku 1999, kiedy to Roman Polański wysyła na srebrne ekrany opowieść o konszachtach bibliofila i szatana. Wyśmienite Dziewiąte wrota powstają we współpracy z Hiszpanami, co więcej, dwóch z nich – Arturo Perez-Reverte i Enrique Urbizu – współtworzy scenariusz filmu polskiego reżysera. Właśnie w tym momencie przejawia się iberyjska smykałka do wzbudzania strachu, przy użyciu niebanalnych form – wcześniejszy horror hiszpański to w dużej mierze kino gore, przypominające swą anty-treścią sławną serię Guinea Pig. Po współpracy z autorem Dziecka Rosemary hiszpańska kinematografia wcale nie przeżywa regresu, a wręcz przeciwnie – pojawiają się bowiem Guillermo del Toro i Alejandro Amenabar.
Pierwszy z nich popełnia Kręgosłup diabła i osadzony w podobnych realiach Labirynt fauna. Oba, w bezpretensjonalny sposób, scalają ze sobą dramat wywołany okrucieństwem wojny i opowieść na pograniczu baśni i horroru. Opowieść o Faunie zapiera dech w piersiach, dystansując tym samym wszystkie, zahaczające o podobny temat, produkcje zachodnie. Amenabar, po Abre los ojos i współpracy z Crowe’em przy jego remake’u, wysyła natomiast Nicole Kidman na tułaczkę pomiędzy murami nawiedzonego domostwa, oddając do kinowej dystrybucji Innych, film, który stanie się matrycą dla najnowszej produkcji z kraju Kolumba – Sierocińca.
Dodatkową rekomendacją, prócz wyśmienitych wzorców, będzie patronat twórcy okrutnego świata Ofelii i Fauna – Guillermo del Toro. Poprzeczka zawieszona niezwykle wysoko, lecz, o dziwo, debiutujący na wielkim ekranie Juan Antonio Bayona przeskakuje nad nią bez chociażby delikatnego muśnięcia. Film, podobnie jak horror Amenabara, przenosi nas do starego domu, który ma swą historię i swoje tajemnice. Tym razem będzie to tytułowy sierociniec (kłania się Kręgosłup diabła), w którym – z sentymentu – zamieszkała jedna z wychowanek. Metaforycznym “pomostem” pomiędzy rzeczywistością a światem paranormalnym, który w okolicach leciwego budynku trzyma świetną kondycję, będzie oczywiście dziecko głównej bohaterki. Chłopiec, który oddaje się zabawie z wyimaginowanymi przyjaciółmi z taką pasją, że jego matka zaczyna wątpić w to, że są oni jedynie kreacją umysłu kilkulatka. W świecie duchów uwierzyć znaczy tyle, co zobaczyć – Sierociniec tę zasadę kultywuje.
Nieprzeciętny klimat, zaskakujące rozwiązania fabularne i nietypowi bohaterowie są emblematami hiszpańskiego kina grozy. Znudzeni szpetnymi twarzami azjatyckich niewiast plądrujących połączenia elektroniczne, zmęczeni kiepskimi lekcjami anatomii w wykonaniu Rotha i jego naśladowców, zmęczeni kolejnymi wcieleniami horrorowych herosów z przyjemnością przenosimy się do miejsca, w którym świat duchowy i świat doczesny przenikają się w sposób przemyślany, subtelny. Z dreszczykiem emocji obserwujemy poczynania zdesperowanej matki, którą nawiedza postać z twarzą zasłoniętą lnianym płótnem, na którym z kolei wymalowany jest nieadekwatny do sytuacji, a tym samym przerażający uśmiech. Z powodzeniem dajemy porwać się jej prywatnemu dochodzeniu na temat zniknięcia synka, co więcej, sami staramy się odgadnąć jego zagadkę, ale nic z tego. Scenariusz ucieka od utartych szablonów w takim stopniu, że odnalezienie rozwiązania wcześniej, niż postanowił scenarzysta, jest właściwie niemożliwe.
Sierociniec, wyprodukowany pod nazwiskiem del Toro, skłania się raczej ku kinu w stylu Amenabara. Niemniej od obu panów czerpie jedynie to, co najlepsze. Bayona dołącza do grona Hiszpanów, którzy ostatnimi czasy zaskakują niezwykle wysokim, jak na dzisiejsze realia, poziomem filmów grozy. Razem z reżyserami Labiryntu fauna oraz Innych, obok nie wspominanego wcześniej autora 28 tygodni później Juana Carlosa Fresnadillo (sequel filmu Danny’ego Boyle’a) tworzy grupę, która ma szanse na dokonanie skutecznej akcji resuscytacyjnej na horrorze, już od ładnych paru lat stojącego na pograniczu śmierci klinicznej.
Tekst z archiwum film.org.pl.