Trzy siostry T
Autorka gościnnej recenzji jest Karolina Michalska.
Przeniesienie sztuki teatralnej na ekrany kin nie zawsze przynosi pozytywne efekty. Jest ona bowiem przeznaczona dla określonej grupy ludzi, a tak bliskie obcowanie z aktorem daje widzom perspektywę zupełnie innego odbioru. Autor sztuki „Trzy siostry Trupki” – obecnie debiutujący w roli reżysera Maciej Kowalewski – chociaż stworzył film niezaprzeczalnie dobry i wyróżniający się na tle innych, nie do końca sprostał zadaniu.
Kowalewski – aktor znany szerszej publiczności głównie z ról w sitcomach i komediach – sprawdza się również jako twórca teatralny. Należałoby raczej powiedzieć, że tam radzi sobie o wiele lepiej. Świadczą o tym występy na deskach wielu polskich teatrów, liczne nagrody i kilka napisanych dramatów, w tym dwa głośne: „Bomba” i „Miss Hiv”. Młody i ceniony twórca nie musiał przenosić swojej sztuki teatralnej na ekrany kin. Ale chciał. Bo teatr, jak przyznaje sam, jest miejscem niszowym. Kowalewski chciał widocznie dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Nie silił się jednak na napisanie czegoś nowego. Oparta na faktach sztuka „Trzy siostry Trupki” była, po pierwsze – na tyle dobrze przyjęta przez widzów, że nie ryzykował zbyt wiele, po drugie – umieszczenie akcji praktycznie w jednym pomieszczeniu i w konkretnym przedziale czasu znacznie obniżyło koszty produkcji.
Film Kowalewskiego to historia trzech starszych kobiet, zamieszkujących w bloku, w bliżej nieokreślonym mieście. Mieszkanie, w którym rozgrywa się prawie cała akcja filmu, jest obskurne i przytłaczające. Ale nie tylko scenografia wywołuje niesmak. Wygląd głównych bohaterek wzbudza zachwyt zapewne jedynie wśród wszystkich miłośników turpizmu. Daleko im, bez wątpienia, do uroczych staruszek. To trzy budzące strach i obrzydzenie kobiety. Kobiety, których życie jest do granic możliwości monotonne, a każda próba wprowadzenia zmian spełza na niczym (o czym widz może przekonać się już w jednej z początkowych scen). Pozornie są to typowe staruszki, spędzające ze sobą jesień życia. W rzeczywistości – trzy bezlitosne hetery nieznoszące sprzeciwu. I niech nie zmyli nikogo brak siły fizycznej. Siostry Trupki to doskonały dowód tego, jaką siłę i władzę daje człowiekowi psychika, w jak bestialski sposób poprzez poniżenie i zniewolenie można zniszczyć drugą osobę. Tą ofiarą w świecie sióstr Trupek jest syn jednej z nich – 35-letni Robertek. Chociaż jego twarz jest przed widzem długo i skrzętnie ukrywana, chociaż milczy i zachowuje się jak przepłoszone zwierzę, to właśnie on od momentu ujawnienia skupia na sobie uwagę. Nie wiadomo tak naprawdę czy ten wychudzony, milczący, przerażony mężczyzna jest rzeczywiście chory, czy choroba to tylko trauma będąca efektem traktowania i wydarzeń, jakich był świadkiem w przeszłości. Odwrotnie niż w fabule klasycznego horroru, widz dowiaduje się więcej na temat potworów, jakimi są tu trzy kobiety. Szczegóły na temat ofiary – Robertka – są ukrywane i stopniowo ujawniane.
Lecz w tym budzącym grozę świecie pojawia się ktoś jeszcze – młoda fryzjerka Marianna. To ona stanie się, nieco wbrew swojej woli, spowiednikiem sióstr. To dzięki niej widz dowie się o nieludzkich sposobach traktowania Robertka i mrocznych sekretach tej nietypowej rodziny. To wreszcie ona stanie się bodźcem dla wyniszczonego psychicznie mężczyzny, który postanowi zmienić swoje dotychczasowe życie.
Historię trzech tytułowych sióstr i mieszkającego z nimi nierozwiniętego 35-letniego Robertka można uznać za połączenie czarnej komedii i dramatu psychologicznego. Sam reżyser przyznał zresztą w jednym z wywiadów, że czarna komedia to jego ulubiony gatunek. Miłośnicy tego typu kina mogą czuć pewien niedosyt. Owszem, pojawia się w filmie zarówno czarny humor, jak i elementy niczym z teatru absurdu. Jest ich jednak bardzo niewiele. Obskurny, pełen niedomówień świat, władczość sióstr, budząca litość i współczucie twarz Robertka i odkrywane stopniowo sekrety – wszystko to sprawia, że film uznać można, przede wszystkim, za dramat psychologiczny.
Fabuła w filmie Kowalewskiego nie byłaby tak dobra, gdyby nie dwie kwestie. Pierwszą z nich jest bez wątpienia sposób prowadzenia kamery. Przywodzi on na myśl lustra weneckie montowane w modnych niegdyś reality shows. Ograniczenie akcji praktycznie do jednego pomieszczenia sprawia, że widz staje się kimś w rodzaju gościa. A może raczej – niczym Robertek – kimś w rodzaju więźnia sióstr Trupek. Bo obserwacja zachowań kobiet i rosnącego z każdą chwilą przerażenia na pokazywanej w ciągłych zbliżeniach twarzy mężczyzny nie należy do przyjemnych. Kowalewskiemu udało się sprawić, aby widz poczuł się tak samo zniewolony i bezsilny, jak główny bohater.
Drugim plusem debiutu kinowego Kowalewskiego jest obsada aktorska. Reżyser słusznie nie pokusił się o wymianę załogi, z którą współpracował w teatrze. Trzy doskonałe i doświadczone aktorki – Małgorzata Rożniatowska, Ewa Szykulska oraz Bogusława Schubert – i tym razem nie zawiodły. Na pochwałę zasługuje tu jednak przede wszystkim odtwórca roli Robertka – Rafał Mohr. Zarówno za fizyczne przygotowanie, jak i niezwykle dobre wykreowanie postaci.
Kowalewski stworzył film nietypowy, wyraźnie inny od tego, co obecnie serwuje się nam w polskim kinie. Nie wpadł na szczęście na pomysł nakręcenia kolejnej płytkiej komedii, nie postawił też na nieudolne naśladowanie kina amerykańskiego. Zaufał słusznie swojej intuicji i dotychczasowym doświadczeniom, tworząc film, który jest być może zapowiedzią kina typowo autorskiego. Ale rzeczy idealne nie istnieją. Tym samym i w przypadku filmu „Trzy siostry T” pojawiają się minusy. A właściwie jeden rzutujący na odbiorze minus – zbytnia teatralność. Mamy bowiem oryginalny pomysł, ciekawą fabułę i dobrze zagrane role. Pytanie tylko – po co przenosić udaną sztukę teatralną do kina? Jeśli po to, żeby trafić do szerszego grona odbiorców, to dlaczego Kowalewski nie rozwinął fabuły? Dlaczego oglądając film czujemy się jak widz teatralny, który obserwuje sztukę? Zachowanie reżysera, który z jednej strony stawia na oryginalność i niszowość, z drugiej zaś na siłę pcha się do świata filmowego jest, w mojej opinii, nieco sprzeczne.
Pomijając jednakże moje subiektywne odczucia, z czystym sumieniem mogę polecić historię trzech sióstr Trupek każdemu, kto w polskim kinie szuka czegoś nietypowego. A to, czy widz wybierze się do kina, czy też do teatru, jest już kwestią osobistego wyboru.