TRAGEDIA MAKBETA. Stylowa lekcja Szekspira
Gdy w ramach zajęć z języka polskiego w szkole (chyba było to jeszcze gimnazjum) przyszło do omawiania Makbeta, zabrano nas na objazdowe wystawienie tragedii Szekspira dla szkół. Był to mój pierwszy kontakt z klasycznym tekstem o upadłym szkockim tanie (dramat przeczytałem dopiero po spektaklu). Wcześniej zetknąłem się tylko z Romeo i Julią, które w ramach chłopięcej maniery odrzuciłem jako „romansidło”, Makbet był więc dla mnie w zasadzie formatywnym doświadczeniem szekspirowskim. W wyniku wspomnianego przedstawienia moje podejście do Szekspira sformowało się na kiepskich fundamentach – Makbet na długo stał się dla mnie przeciętną fantazją historyczną, ubraną w marnej jakości, dobrane byle jak kostiumy i niechlujne, przerysowane aktorstwo. Zupełnie nie zrozumiałem wtedy szekspirowskiego fenomenu ani nie polubiłem świetnej przecież, ponadczasowej tragedii. Myślę, że pomimo późniejszych lektur i seansów już znacznie lepszych inscenizacji Szekspira wytworzona wówczas rezerwa w pewien sposób pozostała ze mną do dziś. A mogłoby być zupełnie inaczej, gdybym poznał Szekspira przez taką adaptację, jaką zaserwował nam teraz Joel Coen.
Fabułę Makbeta chyba wszyscy znamy, wypada się więc skupić na formie, która decyduje o odrębności filmu Coena. Na pierwszy rzut oka można dać się zwieść podobieństwom tej wersji do niedawnego Makbeta Justina Kurzela z Michaelem Fassbenderem i Marion Cottiliard – w Tragedii Makbeta rzuca się w oczy wszechobecny dym, dość realistycznie odwzorowujące epokę kostiumy i impresyjny, trochę niesamowity, a trochę mroczny klimat, podkreślany jeszcze dodatkowo przez wysokokontrastowe czerń i biel (u Kurzwela podobną funkcję pełniły barwne filtry, wprowadzające wizualną mętność). Estetyczne skojarzenia wiodą do skąpanej w bagiennych oparach Medei Larsa von Triera, wydobywającej z klasycznego tekstu aspekt misteryjny i rytualny, podobnie ogrywającej teatralność formy. O ile jednak i u von Triera, i u Kurzwela chodziło o swoiste zreinterpretowanie klasyków, to Coen dokonuje rekapitulacji znaczeń tragedii Szekspira.
Przywołałem formułę edukacyjnej adaptacji Szekspirowskiego dramatu z dość konkretnego powodu – w odróżnieniu do wielu (większości?) współczesnych, czy to filmowych, czy teatralnych inscenizacji Makbeta film Coena jest całkowicie podporządkowany materiałowi źródłowemu, który pieczołowicie i wiernie przenosi na ekran. Oznacza to, że jest to de facto inscenizacja formy spektaklowej, a nie filmowa wersja tragedii w rozumieniu totalnym. Scenografia jest tu jawnie umowna, parasceniczna, ekspresja aktorów podporządkowana modelowi teatralnemu, a na tekście Szekspira nie dokonano w zasadzie żadnych przesunięć czy korekt, zachowana jest nawet archaiczna (czy też na taką stylizowana) forma językowa. Jest więc Tragedia Makbeta filmem, który można traktować jako wizualną formę przyswojenia klasycznego tekstu, zachowująca jego treść, konwencję i przekaz. Oryginalność i inwencja przejawiają się tu w oprawie, a nie w interpretacji.
Czarno-białe, ekspresjonistyczne kadry budują pomost pomiędzy filmem a teatrem, na którym wizualna złożoność kina spotyka się z sugestywnością spektaklu. Coen pozwala nam zanurzyć się w świecie Makbeta, nie przełamując ani na moment komunikatu: „oglądamy widowisko”. Świat przedstawiony jest wyestetyzowany, momentami przerysowany, ale w sposób odwzorowujący rozrywkowość teatru elżbietańskiego, nie zaś w ramach wspomnianego w odniesieniu do szkolnego przedstawienia, maskowania warsztatu. „Tragedia” w tytule to nie tylko określenie historii Makbeta, ale i etykieta gatunkowa, sygnalizująca adaptację nie tyle samej opowieści, co jej teatralności – łączenie ciężaru moralnego z rubasznością, psychologicznej dynamiki z umownością formy. W ten sam sposób prowadzony jest Denzel Washington, obsadzony w ahistorycznym kluczu teatru szekspirowskiego. Jego Makbet bywa ludzki, ale jest ostatecznie figurą ukutą w ramach konwencji dramatycznej – aktor nie szuka na siłę realizmu tam, gdzie tekst podsuwa mu archetypiczne tropy. Dzięki takiemu podejściu Tragedia Makbeta zyskuje – nie jest kolejną robioną z kamienną twarzą zadumą nad uniwersalnym przesłaniem Szekspira, ale docenieniem jego kunsztu, łączącego rozrywkowość z przekazem moralnym.
Tym, co na pewno zostanie ze mną na długo po seansie Tragedii Makbeta, będą trzy wspaniałe sekwencje. Dwie to gotyckie, przesycone grozą i niepokojem objawienia trzech wiedźm, którym frapującej fizyczności użycza Kathryn Hunter. Jej wizyty na ekranie doskonale przełamują porządek realistyczny świata przedstawionego i podkreślają mistycyzm przeznaczenia, którego emisariuszkami są wiedźmy. Trzecią zaś sceną, która wybija się ponad resztę filmu, jest scena obłąkańczego transu lady Makbet. O ile Frances McDormand jest bardzo rzetelna, ale oszczędna w roli bezwzględnej i cynicznej małżonki głównego bohatera, o tyle w kulminacji swojej roli rozwija skrzydła w udanej aktorskiej szarży. Gdy jej lady Makbet lunatykuje po zimnych, pustych przestrzeniach zamku, nie musimy wierzyć w przerażenie lekarza i służki – dosłownie czujemy ciarki na plecach, oglądając oszalałą, niepokojąco zimną i opanowaną kobietę-zjawę. Sceny z Hunter i McDormand wprowadzają do Tragedii Makbeta porządek silnie inspirowanego ekspresjonizmem gotyckiego horroru, na którym osadzony jest tu mroczny wymiar Szekspirowskiego dramatu; nie zostaje on zredukowany do politycznej trajektorii ani psychologicznej narracji, ale ukazany w całej niepojętej, metafizycznej grozie zmagań człowieka z chtonicznymi żywiołami.
Tragedię Makbeta można więc uznać za idealną „czytankę” w dobrym znaczeniu tego terminu – Coen przenosi na ekran klasyczny tekst, prezentuje go całościowo i wiernie, oprawiając w atrakcyjną formę. Dostajemy Makbeta stylowego i bezbłędnego stylistycznie, bez reinterpretacji czy autorskich rewizji. Takiego Makbeta można serwować uczniom w miejsce lektury – dostaną Szekspirowską tragedię w pełnej krasie, wzorcowo zainscenizowaną i angażującą, a przy tym wydobywającą z oryginału potęgę słowa i dialogu.