TICK, TICK… BOOM! Nieznośny ciężar masywnego talentu
Jonathan Larson przez całe życie się spieszył, przeczuwając, że może nie zdążyć z samorealizacją. Jego największym marzeniem było tworzenie musicali. Udało mu się napisać cztery: Saved! – An Immoral Musical on the Moral Majority (współtworzony wraz z Davidem Glennem Armstrongiem), Superbię, tick, tick… Boom! i wreszcie Rent. Ostatnia z tych sztuk przyniosła Larsonowi aż trzy nagrody Tony (w tym tę najważniejszą, dla najlepszego musicalu), Pulitzera i zasłużoną międzynarodową sławę. Musical nie zszedł ze sceny przez następne 12 lat, został przetłumaczony na 24 języki i wystawiony w niemalże 30 krajach (w tym również w Polsce). Autor nie doczekał jednak „całego tego zgiełku”, tak przezeń upragnionego. Zmarł 25 stycznia 1996 roku, w wieku zaledwie 36 lat, tuż przed oficjalną premierą Rent. Dzień wcześniej udzielił swojego pierwszego, a zarazem ostatniego wywiadu dla „New York Timesa”.
Trudno wyobrazić sobie lepszą osobę do przeniesienia historii Jonathana Larsona na ekran niż Lin-Manuel Miranda. Twórca Hamiltona, jednego z najgłośniejszych musicali scenicznych ostatnich lat, jest z postacią Larsona związany już od dzieciństwa. Obejrzenie Rent w wieku 17 lat było jednym z doświadczeń, które ukształtowały Mirandę jako artystę. Musical Larsona pokazał Amerykaninowi, że w tej specyficznej konwencji można opowiadać o swoich codziennych, prozaicznych zmaganiach z życiem, tworzyć wyjątkowe, osobiste dzieła o bardzo wyraźnym piętnie autorskim. Później nadeszła fascynacja musicalem tick, tick… Boom! (będącym w istocie rockowym monologiem, utrzymanym w konwencji one-man show), napisanym przez Larsona niedługo po klapie futurystycznej Superbii, której poświęcił osiem lat życia. Miranda uczestniczył w tym spektaklu nie tylko biernie (jako widz), ale również czynnie, wystawiając go na Broadwayu i wcielając się w postać Jonathana – alter ego autora. Wybór Larsona na głównego bohatera debiutu reżyserskiego wydaje się więc w kontekście twórcy Hamiltona bardziej niż oczywisty.
Szkielet narracyjny tick, tick… Boom! stanowi tytułowy spektakl, za pomocą którego Larson (Andrew Garfield) próbuje poradzić sobie z poczuciem odrzucenia, uciekającą młodością i wątpliwościami dotyczącymi własnych umiejętności. Pomiędzy ujęcia ze sceny Miranda wplata znacznie bardziej konwencjonalną fabułę, skoncentrowaną na przygotowaniach bohatera do wystawienia Superbii. Pochłonięty pracą nad spektaklem i walką z blokadą twórczą, nie pozwalającą mu napisać kluczowej piosenki, Larson zaczyna zaniedbywać swoich najbliższych. Jego relacje z ukochaną Susan (Alexandra Shipp) i najlepszym przyjacielem Michaelem (Robin de Jesus) ulegają powolnemu rozkładowi. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze bezlitosny, pędzący na złamanie karku czas – każda sekunda przybliża bohatera do znienawidzonej trzydziestki; symbolicznego końca młodości, która w wyobrażaniu bodaj każdego artysty powinna być naznaczona spektakularnym sukcesem. Zegar tyka: tick, tick… Boom!
Jak nietrudno się domyślić, Miranda skrajnie romantyzuje swojego bohatera – idola, z którym związany jest od lat młodzieńczych. Larson w tick, tick… Boom! to artysta przez duże A: człowiek nieustannie myślący o swojej pracy, poświęcający jej każdą godzinę, minutę, sekundę swojego życia, przedkładający sztukę nad wszystko inne (nawet relacje międzyludzkie). Żyjący z dnia na dzień, wśród pustych butelek, niepozmywanych naczyń i wezwań do zapłaty. Jednocześnie zaś trawiony paraliżującym wewnętrznym strachem; podskórną obawą przed tym, że nie zdąży stworzyć upragnionego arcydzieła lub, co jeszcze gorsze, że w pewnym momencie złoży broń i pozwoli wciągnąć się w machinę dnia codziennego – pracę w korporacji, zapewniającą życiową stabilizację, ale wysysającą duszę i zabijającą kreatywność. Ponadto Larson prezentuje w filmie Mirandy bardzo konkretny model artysty: autora, który nie boi się korzystać z własnych doświadczeń jako głównego źródła inspiracji, akceptując związane z tym ryzyko. Niezwykle wymowna jest w tym kontekście scena rozmowy pomiędzy Jonathanem a Susan – rozmowy, która mogłaby okazać się pojednaniem, ale ostatecznie prowadzi do zerwania stosunków. Kobieta orientuje się bowiem, że bohater jeszcze w trakcie konwersacji zaczyna twórczo przetwarzać całą sytuację – rozmyślać nad tym, w jaki sposób można by przerobić ją na piosenkę i włączyć do musicalu, nad którym pracuje.
Wszystkie piosenki wykorzystane w tick, tick… Boom! to utwory napisane przez Larsona – przede wszystkim na potrzeby tytułowego spektaklu, ale pojawiają się również muzyczne numery z Superbii i drobne nawiązania do Rent. Jestem przekonany, że na deskach teatru ekstrawaganckie solowe popisy Larsona, pochodzące właśnie z tick, tick… Boom!, muszą robić ogromne wrażenie, w obiektywie kamery nie wyglądają jednak aż tak imponująco. Wydaje się, że Mirandzie zabrakło momentami pomysłów na inscenizację – tak jakby podążył ślepo za scenicznymi rozwiązaniami swojego idola, zapominając, że ma do czynienia z kinem, a zatem zupełnie inną materią niż musical sceniczny. Szczęśliwie na pomoc przybyli utalentowani wykonawcy, a zwłaszcza Andrew Garfield i Vanessa Hudgens (mająca za sobą udział w jednej ze scenicznych wersji Rent), którzy momentalnie ożywiają każdy z numerów muzycznych, spajając tym samym wizję Mirandy z piosenkami Larsona. Mimo wszystko od autora tworu tak świeżego i kipiącego kreatywnością jak Hamilton mamy prawo oczekiwać czegoś więcej.
Obawy Jonathana okazały się jednocześnie uzasadnione i nieuzasadnione. Larson wbrew chwilowym zwątpieniom miał ogromny talent, którym udało mu się podzielić ze światem. Uczynił to jednak rzutem na taśmę, nie doczekawszy sławy, która spadła na niego po premierze najbardziej dojrzałego dzieła w karierze. Miranda zatrzymuje się w pół kroku – nie inscenizuje losów Larsona po premierze Superbii i tick, tick… Boom!, a zatem lat najbardziej owocnych artystycznie, naznaczonych przede wszystkim intensywną pracą nad Rent. Pozostawia swojego bohatera na rozdrożu – z pustą kieszenią, głową pełną pomysłów i brutalną, choć bezcenną radą, jakiej udziela mu po klapie spektaklu agentka: „Tak właśnie wygląda życie pisarza. Wyrzucasz z siebie ile wlezie, licząc, że coś się wreszcie spodoba”.