THE SPARKS BROTHERS (reż. Edgar Wright). Wasz nowy ulubiony zespół
Kino upomniało się wreszcie o braci Sparks. Ron i Russel Maelowie już od dziecka darzyli dziesiątą muzę szczególnym uczuciem. Zabierani przez rodziców na hollywoodzkie produkcje, wśród których przodowały filmy wojenne i westerny, powoli zakochali się w tym, co widzieli – w mityczności, narracyjności, nieograniczonych możliwościach srebrnego ekranu. Przez lata próbowali się na niego dostać – projekty musicali z Jakiem Tatim i Timem Burtonem spaliły jednak na panewce. Udał się za to gościnny występ w katastroficznym Rollercoasterze, choć pozostawił, z powodów ściśle artystycznych, zrozumiałe poczucie niespełnienia.
I wtedy nadszedł przełomowy rok 2021, a na ekrany festiwalowych kin trafiły aż dwie produkcje, w których Ron i Russel odgrywają pierwsze skrzypce – Annette Leosa Caraxa i The Sparks Brothers Edgara Wrighta. Musical i dokument; choć filmy te dzieli bardzo wiele, to łączy z pewnością jedno (poza braćmi Sparks rzecz jasna) – oba są projektami spełnionymi artystycznie, zrealizowanymi przez twórców obdarzonych niezwykłym talentem, oryginalnym, autorskim stylem i właściwie nieograniczoną kreatywnością.
Odnoszę wrażenie, że Maelowie nie mogli wymarzyć sobie lepszej osoby do opowiedzenia ich wyboistej, pełnej wzlotów i upadków drogi twórczej niż Edgar Wright. Reżyser przywiązujący ogromną wagę do sfery formalnej, audiowizualnej, a przy tym człowiek obdarzony fenomenalnym brytyjskim poczuciem humoru, tak bardzo bliskim szalonym tekstom piosenek Sparksów. A jakby tego było mało: wielki fan twórczości Rona i Russela, śledzący ich muzyczne poczynania już od lat młodzieńczych – Wright pojawia się zresztą wśród kilkudziesięciu osób wypowiadających się o działalności Sparksów do kamery; pod jego nazwiskiem nie ujrzymy jednak napisu „reżyser”, lecz, co bardzo wymowne, „fanboy”.
The Sparks Brothers to z jednej strony dokument biograficzny zrealizowany „po bożemu”. Całkowity laik, poruszający się po muzycznej twórczości Sparksów po omacku (czyli np. piszący te słowa), znajdzie tutaj skrótowe przybliżenie wszystkich 25 albumów zespołu. Może prześledzić, jak ewoluował styl amerykańskiego duetu, z jakimi gatunkami mierzyli się Ron i Russel, jaka była recepcja poszczególnych albumów – słowem, zdobyć encyklopedyczną wiedzę na temat muzyków. Konwencja dokumentu biograficznego – i w tym aspekcie doszukiwałbym się pierwiastka autorskości (zarówno Wrighta, jak i Sparksów) – jest jednak co rusz przełamywana. Na ekranie pojawiają się zabawne sekwencje animowane, znacząco urozmaicające stronę formalną; ponadto pomiędzy nagrania archiwalne wplatane są fragmenty ze współczesnego życia Rona i Russela, a także krótkie scenki działające na zasadzie humorystycznych kontrapunktów – np. gdy jeden z eksperymentalnych albumów braci okazuje się klapą, Wright prezentuje nam na ekranie kompletnie nieudane, absurdalne eksperymenty lotnicze, w ramach których do pleców człowieka przymocowane są, a jakże, drewniane skrzydła. Twórca Baby Driver jest więc w swoim dokumencie nieustannie obecny, przede wszystkim na poziomie montażu.
Ostatnim elementem spajającym The Sparks Brothers są przewijające się przez cały film sceny zrealizowane w klasycznej konwencji „gadających głów”. Znów jednak urozmaicone przez Wrighta na poziomie formalnym – każda z nich utrzymana jest bowiem w czerni i bieli. W ten niezwykle prosty, a zarazem wyjątkowo efektywny sposób Brytyjczyk oddziela przeszłość od teraźniejszości, nadaje filmowi tożsamość wizualną, dbając jednocześnie o jego nienaganną (choć nie pozostawiającą miejsca na oddech) strukturę oraz o to, aby widz nigdy nie zagubił się w intensywnym audiowizualnym gąszczu. Ponadto sceny z „gadającymi głowami” pozwalają nam zrozumieć, na jak wielu artystach Sparksowie odcisnęli swoje autorskie piętno – dla kogo stanowili inspirację, istotny punkt odniesienia. Uzmysławiają nam również, jak często zmieniali się ludzie towarzyszący Maelom w ich artystycznej drodze. Przez film przewija się cała masa muzyków, którzy na pewnym etapie swoich karier zetknęli się z Ronem i Russelem, wchodząc z nimi w kolaborację, biorąc udział w koncertach i nagrywając wspólne albumy. Każdemu z nich Sparksowie powiedzieli jednak w końcu – przywołując tytuł mojej ulubionej piosenki ich autorstwa – „Bon Voyage” i eksperymentowali dalej, cały czas poszukując, często wbrew oczekiwaniom swoich fanów oraz konserwatywnego rynku muzycznego.
The Sparks Brothers to stuprocentowy film Edgara Wrighta, znakomicie oddający ducha twórczości Maelów. Brytyjski reżyser i amerykańscy muzycy okazali się ludźmi o zbliżonej wrażliwości, a także, co równie ważne, bardzo podobnym poczuciu humoru. Tak samo jak w przypadku Annette Leosa Caraxa, współpraca Rona i Russela z filmowcem zaowocowała oryginalnym, igrającym z różnorakimi konwencjami dziełem. Dokument Wrighta pełni przy tym również funkcję edukacyjną: istnieje spora szansa, że po jego obejrzeniu Sparksi staną się waszym nowym ulubionym zespołem.