The Rover
Świat dotknięty bliżej nieokreśloną katastrofą. Pogrążeni w beznadziei ludzie, bunkrują się domach i w przydrożnych stacjach benzynowych. Zewsząd wyczuwalna jest dekadencka atmosfera. Tymczasem przeszywająca australijską pustynię droga, przemierzana jest przez tajemniczego mściciela. Zmierza w nieznanym sobie kierunku, nie bacząc na przeciwności. A sądząc po sugerowanej wyrazem twarzy zaciekłości, najprawdopodobniej nie ma już niczego do stracenia…
Tak mógłby zaczynać się przybliżony opis pewnego postapokaliptycznego klasyka, wyznaczającego dziś gatunkowy kanon. W tym wypadku, odnosi się jednak do nowego filmu australijskiego reżysera Davida Michoda. Filmu, będącego reprezentacją poniekąd tego samego brudnego i zepsutego świata. Ale diabeł i tym razem utkwił w szczegółach.
Michod to wielce obiecujące nazwisko. „Królestwem zwierząt” dał wyraz świeżego stylu i reżyserskiego wyczucia, prezentując rodzinny kryminał w minimalistycznej stylistyce. Przyznać muszę, że swą osobliwością trwale mnie ten obraz oczarował; wystawiłem mu swego czasu wysoką notę i częstokroć doń wracałem. Gdy dowiedziałem się, że australijski reżyser w swym kolejnym filmie sięgnie do fantastyki postapokaliptycznej, czyli jednej z bliższych mi odmian SF, nie pozostało mi nic innego jak cierpliwie tego projektu wyczekiwać. Rezultat? Choć otrzymałem produkt dobry, nie mogę powiedzieć, by spełnił on moje oczekiwania w pełni.
„The Rover” to bardzo surowe widowisko. Tyczy się to zarówno charakteru historii, jak i oszczędności w jej formalnym ujęciu. Przemoc jest dobitna, a lokacje bliskie współczesnego zaścianka, co z pewnością wpływa na odczuwany realizm. Ponad wszystkim stoi jednak fabularna prostolinijność, zawartością odnosząca się do westernowych konwencji. Motorem napędowym akcji jest potrzeba odzyskania skradzionego samochodu. Dlaczego pojazd jest dla głównego bohatera tak ważny, można się tylko domyślać – pewne jest jednak, że w swych działaniach nie spocznie, dopóki go nie odzyska. W skrypcie obrano zatem bardzo prostą drogę, a jej przemierzanie byłoby nawet przyjemne, gdyby nie oparto perypetii bohatera na wątkach oklepanych, nużących w dodatku powolnym tempem prezentacji. Ale mam wrażenie, że reżyser (będący w jednej osobie także scenarzystą) chciał dać do zrozumienia, że najważniejsze jest nie to, co bohater wyczynia w trakcie pościgu, ale kogo na swej drodze napotyka.
Bo ten, w pewnym momencie natrafia na rannego, opóźnionego w rozwoju chłopaka, który na domiar złego, okazuje się być bratem jednego ze ściganych opryszków. I daje to początek zdecydowanie najbardziej interesującej partii filmu. Relacje, które zachodzą między tą dwójką postaci, wyłamują się wszelkim definicjom i nie da się jednoznacznie rozpoznać ich podłoża. Do końca nie można mieć zatem pewności, czy główny bohater postanawia wziąć pod skrzydła chłopaka, bo chce mu pomóc, czy dlatego, że planuje użyć go jako przynętę. Dzięki wprowadzeniu postaci chorej i poniekąd bezbronnej, bezwzględność świata przedstawionego uderza jeszcze bardziej, gdyż daje do zrozumienia, iż w tak radykalnych okolicznościach, każdy, bez wyjątków, musi wyzwolić w sobie wolę walki, w celu uniknięcia naturalnej selekcji. Pytanie o zaistniałą między bohaterami więź jest zatem pytaniem o zasadność altruizmu w dobie cywilizacyjnego upadku.
Ten składnik filmu jest najciekawszy także dlatego, iż obserwowanie poczynań dwójki bohaterów umila wysoki poziom powstałych za ich sprawą kreacji. I tak jak Guy Pearce przyzwyczaił nas do dysponowania wyjątkowo szeroką i zróżnicowaną paletą aktorskich umiejętności, tak w przypadku Roberta Pattinsona nie było to takie pewne. Wyjście z szuflady zakochanego wampira nie było łatwe, ale aktor poczynił ku temu starania, a wymagająca rola w „The Rover” jest kolejnym przyczółkiem na drodze do tego, by odświeżyć wizerunek i ostatecznie obnażyć skrywany talent. To może nie jest poziom Hoffmana w „Rain Man” (którego film Michoda – jak zauważył jeden z recenzentów – stanowi poniekąd nihilistyczną wariację), ale kreacja ta jest na tyle przekonująca i absorbująca, że z pewnością zamknie usta wielu krytykom aktora na dobre.
Minimalne rozczarowanie jest jednak odczuwalne. Po tym, co zobaczyłem w „Królestwie zwierząt”, liczyłem, że reżyser w swym kolejnym projekcie, ciekawym z poziomu gatunkowości, ponownie wzniesie się na wyżyny. Niestety, choć realizacyjnie większych uwag mieć nie można, a podpis reżysera jest widoczny, to jednak scenariusz oferuje zbyt mało, a formułowane w nim przesłania podawane są bez przekonania i rozmywają się w chmurze pustynnego kurzu.