THE PALACE. Polański nie zrobił złego filmu [RECENZJA]
The Palace, najnowszy film Romana Polańskiego, oferuje stricte kabaretowy humor, parę niewypałów, chwilami dozę niesmacznej groteski i sporo fabularnych niedopowiedzeń, ale jak to się ogląda, jak to jest zagrane, zainscenizowane, poprowadzone i zaserwowane!
Witajcie w hotelu The Palace – to ekskluzywne miejsce, ulokowane gdzieś w szwajcarskich górach, dostępne tylko dla wybranych (czyli najbogatszych i tych, którzy liczą się na całym świecie). Tak się też składa, że ten ujmujący hotel planuje organizację bankietu na sylwestra z 1999 na 2000 rok. To ważna data dla wszystkich: wkroczenie w ostatni rok starego tysiąclecia, zmiana aż czterech liczb w najnowszym kalendarzu, a także, dla niektórych, zapowiadana niegdyś data końca świata. Niby jeden wieczór, a tak wiele treści, więc nic dziwnego, że Roman Polański (w mariażu z Jerzym Skolimowskim i Ewą Piaskowską) postanowił wybrać właśnie ten moment jako punkt wyjściowy swojego najnowszego (i być może ostatniego w karierze?) filmu.
Całą imprezę hotelową będzie musiał ogarnąć Hansueli (znany z serialu Dark Oliver Masucci, „niemiecki Mads Mikkelsen”), a liczni goście mu w tym nie pomogą. W ich skład wejdzie grupka Rosjan związana z pewnym politycznym ugrupowaniem, znakomity Mickey Rourke jako podstarzały amerykański inwestor zmuszony uporać się ze swoim synem (przybywa on z samych Czech) czy sam John Cleese, w filmie brytyjski i nieco głupkowaty arystokrata. Co ciekawe, Cleese na starość nie boi się żadnych wyzwań i przekraczania granic dobrego smaku – choć aktor ma 83 lata, jego slapstickowa rola przypomina nam jego czasy świetności z Monty Pythona.
Aktualnie film ma 0% pozytywnych recenzji na popularnym portalu Rotten Tomatoes, ale wynika to raczej z uprzedzeń weneckiej widowni wobec Polańskiego, a nie faktu, że sam film jest jakąś artystyczną porażką. Podczas seansu cała sala bawiła się wyśmienicie i nawet wiwatowała, a kiedy pojawiły się napisy końcowe – z wymienionym nazwiskiem reżysera – nie klaskał nikt. Polański jest wenecką personą non grata: nawet jeśli bawi, to mało kto się do tego przyzna. Co więcej, sytuacja jest na tyle nietypowa, że odbiór Woody’ego Allena jest wprost nieproporcjonalny do tego związanego z Polańskim, a przecież oba filmy utrzymają bardzo podobny poziom.
The Palace to przede wszystkim Hotel-Babilon, Babilon-hotel: Polański bawi się tutaj językiem swoich gości, który nieraz prowadzi do pogłębienia społecznych i klasowych animozji. Angielski, niemiecki, francuski, rosyjski, a nawet czeski i polski. Nasi rodzimi scenarzyści (ze swoim lingwistycznym sznytem) bawią się w słowne batalie i wychodzą z tego obronną ręką. Na Ziemi istnieje 7117 znanych języków, a Polański i spółka wybrali przemawiać w języku sprośnego humoru. Trzeba podkreślić, że jest on całkowicie infantylny, ale chyba dawno żaden film nie wzbudzał tak pozytywnej energii podczas seansu. Dlatego też negatywne recenzje The Palace jawią się jak pewna próba zaprzeczenia rzeczywistości; wstydu, że czerpiemy frajdę z „wujkowego humoru”.
Niemniej ocena tego filmu zdaje się niejako trudna, bardziej bowiem niż kiedykolwiek w filmografii Polańskiego liczą się doświadczenia widzów (w tym wypadku mowa tu o wieku, akceptowanym rodzaju humoru i filmowej konwencji). Podczas festiwalu padły liczne hasła krytyki, że Polański i Skolimowski, cytując, zaserwowali nam „kabaret starszych panów” (fraza zasłyszana aż od trzech różnych osób). Z jednej strony trudno się z tym nie zgodzić: humor zdaje się często łopatologiczny, inwazyjny, chwilami może i perwersyjny, ale jak to się ogląda. Montaż, prowadzenie akcji, kolektywne aktorstwo, skakanie między wątkami… Ten film to jedno wielkie mise en scène, samoświadoma inscenizacja, przewrotny filmowy koncert. Nie każdy żart wybrzmiewa, nie każdy w ogóle ma prawo śmieszyć, co nie zmienia faktu, że film teoretycznie powinno oceniać się przez pryzmat całości. A tutaj rzadko kiedy można się do czegokolwiek przyczepić: do samego końca chcemy dowiedzieć się, w jaki sposób goście hotelu The Palace zareaguję na wejście w nowe tysiąclecie.
Film Polańskiego to bardziej swojskie i przesadzone W trójkącie, co nie zmienia faktu, że i tak działa jako źródło ogromnej rozrywki. A w tym nasz rodzimy reżyser jest najlepszy: w hipnotyzowaniu nas od pierwszych minut aż do napisów końcowych.