The Ivory Game (CAMERIMAGE 2016)

Sztuka dokumentalna, choć – jak każda gałąź filmowego przemysłu – nieustannie się rozwija dzięki nowym technologiom, technikom i sposobom narracji, jest wciąż bodaj najtrudniejszą formą dotarcia do widza. Musi go wszak nie tylko zaciekawić, ale i przekonać do przedstawionego tematu, uwidocznić go. Setki, a czasem i tysiące nakręconego na chybił-trafił materiału muszą więc zostać wybrane i zmontowane w taki sposób, by nie tylko przyciągnąć do ekranu, lecz także charakteryzować się spójną historią, swą dramaturgią godną fabuły. Nieważne zatem, jak palący i ważki problem mają twórcy w swoich rękach – jeśli nieumiejętnie go przedstawią, nikt się nim nie zainteresuje. Nie dziwne więc, iż niektórzy z nich – jak Michael Moore – uciekają się do manipulacji faktami, aby osiągnąć zamierzony efekt. Szczęśliwie – a raczej wypadałoby napisać: niestety – The Ivory Game od coraz prężniej działającego na różnych platformach kultury Netflixa ten niecny precedens nie dotyczy.
I owszem, grający słoniowymi kośćmi Kief Davidson i Richard Ladkani próbują kupić odbiorcę sztuczkami znanymi z filmów i seriali kryminalnych, odrobinę zresztą już opatrzonymi. Nie ulega wątpliwości, że taki sposób narracji, okazyjnie jedynie przerywany typowymi dla gatunku „gadającymi głowami”, wymusza swoiste przedramatyzowanie wydarzeń. Te jednakże fikcją nie są, zarejestrowane zostały naprawdę i stanowią zaledwie cząstkę góry lodowej wypływającej z – o ironio! – gorących ziem Afryki.
To właśnie tam na potęgę znikają z krajobrazu największe lądowe ssaki.
Wszystko w imię typowo ludzkiej potrzeby spieniężenia ich trąbiastych żywotów, a konkretniej popytu na kość słoniową. Białe złoto czarnego rynku zakazane jest właściwie wszędzie na świecie. A mimo to, dzięki mającym własne przepisy i prawnicze luki Chinom, pozostaje niekiedy cenniejsze od innych surowców – sprzedaje się tym lepiej, i tym chętniej jest pozyskiwane, im mniej słoni przemierza sawannę. Błędne koło, którego koniec oznaczać będzie wyginięcie ostatnich gigantów o czterech odnóżach, to właśnie temat dwudziestego dziewiątego z kolei dokumentalnego filmu Netflixa.
Jeszcze nie tak dawno populacja krewnych Dumbo liczyła sobie bezpieczne trzy miliony osobników. Obecnie afrykańskich słoni jest zaledwie około czterystu tysięcy (tych azjatyckich jeszcze mniej), podczas gdy liczba ludności wciąż rośnie, co tylko pogłębia konflikt między gatunkami, w oczywisty sposób doprowadzając ten niepotrafiący obsługiwać broni palnej do z góry przegranej pozycji, a co za tym idzie także ostatecznego unicestwienia. Rzecz jasna są jednak nie tylko pojedyncze jednostki homo sapiens, co całe organizacje próbujące temu zaradzić. I to właśnie efektom ich pracy przyglądamy się w The Ivory Game.
Ponieważ ochrona trąbalskich nie skupia się jedynie na patrolowaniu terenu, ale także tropieniu kłusowników tropiących wielkouchych oraz polowania i obławy na nielegalnych dystrybutorów kościstego „dobra”, jak i kolekcjonerów podobnych trofeów, toteż cały projekt bardzo przypomina momentami odcinek CSI: Afryka bądź jakichkolwiek innych telewizyjnych „detektywów na tropie”. To dobrze i źle. Źle, gdyż ta forma została już wyeksploatowana na wszelkie możliwe sposoby i kolejny nie robi większego wrażenia – zwłaszcza że stawka, acz teoretycznie wysoka dla zagrożonego gatunku, na wzruszenie dwunożnych może nie działać. Gdyby jednak obrać inny, bardziej klasyczny kierunek opowiadania, wtedy nie byłoby ono zapewne tak interesujące.
I akurat braku nudy nie można filmowi zarzucić.
Dzieje się tu dużo, jest zarówno ciekawie, emocjonująco, jak i bywa niezwykle dramatycznie. Technicznie to w dodatku najwyższa półka – zarówno piękne zdjęcia Richarda Ladkani oraz przejmująca muzyka H. Scotta Salinasa odpowiednio działają na widza, o nieprzyjemnych i niepozbawionych gore obrazkach cierpiących słoni i wylewających się z każdego kadru stosów pozostałości po nich nie wspominając. Zadbano także o swoisty promyczek nadziei na sam koniec, tak byśmy nie pozostali absolutnie przygnębieni po seansie.
Gorzej, że film przedstawia jedynie wycinek tej walki z wiatrakami, biernie i zachowawczo obserwując dość naiwne działania obrońców zwierząt w tej pozornie przegranej sprawie, bez nadmiernego zagłębiania się w serce problemu, odhaczanego tutaj w kolejnych punktach niemalże automatycznie. Pozostawianie zresztą kłusownictwa na pastwę biurokratycznych potyczek i kolejnych kilometrów lichych ogrodzeń wywołuje jedynie uśmiech politowania i smutek w sercu, bo wnioski i efekty takowych rozwiązań są łatwe do przewidzenia – bez radykalnych kroków nie uda się zatrzymać nieuniknionego, nie tylko w kontekście przywołanych gigantów, ale, prędzej czy później, również i innych mieszkańców afrykańskich dżungli.
Czy zatem świat zarysowany w utopijnych freskach science fiction, gdzie obok androidów egzystują efektowne, ale mechaniczne kopie sów i owiec, jest niezbyt daleki od prawdy? O to nie możemy już jednak pytać twórców solidnego i pod wieloma względami otwierającego oczy The Ivory Game, lecz samych siebie. Tylko bowiem od naszej rasy zależy wybór odpowiedniej przyszłości – mieniącej się wszelkimi (pozostałymi nam) kolorami natury lub pośród metalicznej szarości sprowadzonej do faktycznej samotności we wszechświecie. Szczęśliwie wszelkim bohaterom i ekipie The Ivory Game jasno przyświeca ta pierwsza opcja.
korekta: Kornelia Farynowska