search
REKLAMA
Recenzje

THE END. Naprawdę dobre pół godziny, a reszta…

Z nieukrywaną przyjemnością ogląda się ostatnie pół godziny The End. Naprawdę czuć w postaciach napięcie i emocje. To dobry materiał na film.

Jan Dąbrowski

23 sierpnia 2021

REKLAMA

Zaczyna się z przytupem. Piękny plener, soczysta trawa, zachód słońca. Na honorowym miejscu urna przypominająca jajko Fabergé na sterydach, a w tle kwartet smyczkowy i byłe żony w żałobie. Oto pogrzeb znanego reżysera. Zjechała się cała branżowa elita, a podczas przemówień odmieniano przez wszystkie przypadki słowa „wdzięczność”, „przyjaźń” i „artysta”. Po pięknej ceremonii rozjechano się do domów. Bez stypy, bo trwa pandemia, a życie przeniosło się do Internetu.

Na pogrzebie była też siódemka głównych bohaterów The End. A właściwie to jeden bohater zbiorowy z podziałem na role. Są podupadłe aktorki, które ratują kieszeń i popularność filmikami na Instagramie (Agnieszka Popławska, Agnieszka Wielgosz). Są też aktorzy z problemami z hazardem, narkotykami i agresją (Przemysław Sadowski, Piotr Witkowski). Wszyscy mają wspólne cechy: są próżni i egoistyczni. I przekonani o swojej zajefajności, więc chętnie zgłaszają się do Pandemic Game – gry fabularnej, w której wcielają się w bohaterów kryminału. Mistrz gry (Tomasz Karolak) wprowadza ich w rozgrywkę. Zostają zaproszeni do rezydencji, w której następnego dnia spotkają się z wpływowym gospodarzem. On zostaje jednak zamordowany, a podejrzenie pada na wszystkich gości. Rozpoczyna się śledztwo, a grający celebryci mają wytypować zabójcę. Wszystko jest transmitowane i komentowane na żywo w Internecie, a udział w grze jest dobrze płatny. Choć nie każdy dostał takie samo honorarium.

Gra internetowa na szczęście jest tylko wstępem do faktycznej akcji The End. Ciekawie zaczyna się robić wtedy, gdy sztuczna inteligencja prowadząca narrację zaczyna mieszać sceny z gry z prawdziwymi zdarzeniami z życia uczestników. Niby przypadkiem myli nick z gry z prawdziwym imieniem, podaje intymne szczegóły z życia celebrytów. Prowokuje ich i napuszcza na siebie nawzajem, przez co atmosfera niezdrowo się zagęszcza. Im głębiej w las, tym mniej śmieszkowo, a kwestie wymawiane przez aktorów zaczynają nosić znamiona naturalności.

Wszystkim aktorom z The End należą się trzy rzeczy. Owacje na stojąco, że bardzo się starali tchnąć życie nawet w najgłupsze kwestie. Po worku nagród na głowę, że im się udało. I dodatek szkodliwy, że w ogóle brali w tym udział. Jeśli ten film broni się czymkolwiek, to ładnie nakręconą sekwencją pogrzebu i właśnie aktorstwem. Pod koniec uwierzyłem we wszystkie emocje, które mi pokazano. Podejrzewam, że gdyby The End od początku poprowadzić jako gadające głowy siedzące na Zoomie, film zyskałby na autentyczności.

Taka refleksja na marginesie. The End jest poprzetykane nawiązaniami do sytuacji we współczesnej Polsce. Spostrzegawczy widz wypatrzy osiem gwiazdek, przewija się kilka opinii na temat życia „w tym kraju”, a akcja ma miejsce w trakcie pandemii. Normalnie lubię takie smaczki, ale akurat w The End były zbędne. Albo to wszystko jest zbyt świeże, żeby zadziałało w filmie fabularnym, albo te drobiazgi po prostu utonęły pod natłokiem słabych żartów. Istnieje też trzecia opcja: może potencjał został zmarnowany przez któregoś z trzech scenarzystów, którzy uznali, że im więcej sucharów, wulgaryzmów i cycków, tym lepiej. A nuż nikt nie zauważy, że trzy czwarte filmu jest do bani.

Z nieukrywaną przyjemnością ogląda się ostatnie pół godziny The End. Naprawdę czuć w postaciach napięcie i emocje. To jest dobry materiał. Niestety trudno mi powiedzieć, skąd takie wrażenie. Czy z tego, że faktycznie pod koniec dialogi zaczęły być potoczyste i bardziej sensowne. A może z tego, że poprzednie półtorej godziny było tak złe. Jakby ktoś uznał, że pierwsze trzy czwarte filmu trzeba dośmiesznić, jak wąsaty wujek wesele.

Avatar

Jan Dąbrowski

Samozwańczy cronenbergolog, bloger, redaktor, miłośnik dobrej kawy i owadów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA