THE CROWN. Recenzujemy finał serialu Netflixa
Jeden z ciekawszych projektów streamingowych ostatnich lat, fabularyzowana i rozłożona na trzy zespoły aktorskie saga opowiadająca o panowaniu królowej Elżbiety II dotarł wreszcie do końca. Chciałoby się powiedzieć – w końcu. Ostatnie dwa sezony mocno nadwyrężyły kredyt zaufania zdobyty przez twórców przez wcześniejsze serie, a sezon 6. wyglądał już naprawdę jak przeciąganie historii na siłę bez większego pomysłu (nie pomogło też klasyczne już dla Netlixa rozbicie na dwa bloki premierowe). Koniec The Crown był więc wyczekiwany na zasadzie „dokończcie to i idźmy dalej”. Wypada jednak przyjrzeć się jeszcze, jak Peter Morgan i spółka dowieźli swoją opowieść do końca.
Bodaj najciekawszym elementem finałowej serii było to, do którego momentu dotrze fabuła. Czy twórcy raz jeszcze pochylą się nad problemami społecznymi Brytanii – tym razem żywszymi w pamięci? Czy po początkowej histerii, która postawiła pod znakiem zapytania nawet dokończenie pracy nas serialem, wykorzystają zbieg okoliczności i domkną opowieść medialnie głośną śmiercią królowej? To byłoby chyba zbyt odważne. Im bliżej The Crown znajdowało się współczesności, tym mniej czuć było w serialu narracyjnego polotu, a jego miejsce zajmował spin Pałacu Buckingham. Nic więc dziwnego, że Peter Morgan, zamiast dotrzeć do dnia dzisiejszego, poruszając chociażby rozstanie księcia Harry’ego z dworem czy Brexit, wolał doszusować do bezpiecznego, już mało kogokolwiek ekscytującego ślubu ówczesnego księcia Karola z Camillą Parker Bowles (czyli roku 2005). Scenariusz pozostawił więc nietkniętym niemal dwie dekady historii Korony, oszczędzając sobie negocjacji z biurem prasowym Pałacu i utrwalając bardzo wygodnie zdezaktualizowane już wizerunki Karola, Williama i Harry’ego jako nowego, rześkiego pokolenia rodziny królewskiej.
Czy to zarzut? Właściwie niekoniecznie. Jak już wspomniałem, The Crown wyraźnie straciło już pazur, więc – szczerze mówiąc – nie wierzę, że twórcom udałoby się w ciekawy sposób opowiedzieć chociażby o Igrzyskach Olimpijskich w 2012 roku, nie mówiąc już o zamieszaniu z Meghan Markle. Moje wątpliwości potwierdziły finałowe epizody serii szóstej. Przykładowo odcinek, w którym osią dramaturgiczną jest zmaganie się Elżbiety z popularnością laburzystowskiego premiera Blaira (skądinąd objawiającego się w tym sezonie znikąd i od razu rozpływającego się w powietrzu, gdy tak pasuje twórcom) boleśnie unaocznia, jaki zjazd jakościowy zaliczył serial – wcześniej wątki związane z kolejnymi premierami były ciekawą polityczną intrygą, pokazującą kulisy angielskiej polityki i oferujące ciekawe światło rzucane na postacie, nie tylko na Elżbietę, ale i jej otoczenie. Teraz całość sprowadza się do zderzenia pryncypialnej królowej i cynicznego, śliskiego polityka, a spuentowane jest efekciarskim morałem kontrastującym charyzmę obydwojga. Zupełnie brak tu polotu i finezji, które w czasach świetności The Crown zapewniało smutnej i hermetycznej scenerii Pałacu Buckingham.
W pierwszej części szóstego sezonu domknięto wątek księżnej Diany, co pozbawiło serial fabularnego silnika, napędzającego go od serii 4. W zamian centralne miejsce zajmuje relacja Karola z synami, głównie Williamem w kontekście tragicznej śmierci Lady D. I znów, nasuwa się zestawienie tej linii fabularnej z wcześniejszą, dotycząca Filipa i Karola oraz Anny. Tym bardziej że twórcy świadomie – niemal bezczelnie – stawiają tu analogię, przywołując wcześniejsze wątki, a nawet sięgając do archiwaliów z poprzednią obsadą. Nie zaskakuje, na których korzyść serii wypada porównanie. Sięgnięcie w przeszłość i próba wskrzeszenia wspomnień konfliktu Filipa z Karolem, by użyć ich jako ramy dla pokolenie późniejszej relacji, jest zresztą elementem szerszej strategii, którą Morgan przygotował na grande finale swojego projektu – zarzucenia widza nostalgią i sentymentem za tym, co było i odchodzi. Wyjątkowo mało subtelny koncept zyskuje w The Crown odpowiednio toporne wykonanie – zalew zadumanych spojrzeń w dal, podniosłej muzyki i dialogów sprowadzających się do „ach, pamiętasz…”. Co kiedyś Tony Soprano określił jako najniższą formę konwersacji.
W pewnych momentach finał The Crown ogląda się wręcz groteskowo – okrutnie przeciągane ujęcia, dłuższe fragmenty pozbawione klarownych dialogów, których miejsce zajmuje wspomniane nostalgiczne zamyślenie… to moje główne wspomnienie z seansu sześciu premierowych epizodów. Każdy odcinek dłuży się niemiłosiernie, mimo że teoretycznie materii fabularnej jest wystarczająco. Tyle że twórcy wydarzenia traktują po łebkach, woląc się skupić na nachalnym wymuszaniu emocji kiczowatymi zbliżeniami bohaterów. Imelda Staunton, nagle przywrócona do fotela protagonistki, próbuje ostatnim zrywem nadać serii charakter, ale nie dostaje do tego scenariusza, a sprowadzona do roli tła przez poprzednie 1,5 sezonu po prostu traci łączność z poprzednimi wcieleniami i zamiast organicznym rozwinięciem postaci Foy i Colman, jest praktycznie ledwie cosplayem zmarłej królowej. Niemniej oddać należy aktorce, że ona przynajmniej się stara, czego nie można powiedzieć o Jonathanie Prysie, który ewidentnie na planie zjawiał się tylko po wypłatę, Dominiku Wescie, już pogodzonym z faktem, że został tragicznie źle obsadzony czy pomijalnej obsadzie drugoplanowej, zlewającej się w jednolitą magmę. Szkoda trochę Eda McVeya i Luthera Forda, wyraźnie zagubionych w realizacyjnym bałaganie, z którego nie dostają jasnego kierunku, jak kreować synów Diany. Wątek spotkania Williama i Kate Middleton wygląda jak spisywana na kolanie z sezonu 3. repryza rozterek młodego Karola, cała seria szósta wygląd po prostu jak robiona na siłę dokrętka do dużo lepszej historii, która zakończyła się wraz z pożegnaniem Olivii Colman i jej ekranowych towarzyszy w głównych rolach.
To chyba będzie najlepsze podsumowanie The Crown jako całości – to serial z definicji złożony z trzech różnych części, przy czym dwie pierwsze ciekawie się łączą, natomiast od trzeciej dzieli je fundamentalne pęknięcie. I nie chodzi tu o zmianę obsady, bo aktorzy z serii 5–6 generalnie dają radę, a gdy nie dają, to chociaż próbują. Problemem jest zjazd jakościowy scenariusza. Może powodem jest tu zbytnia bliskość wydarzeń i mocniejsze ograniczenia ze strony dworu. Może fakt, że Morganowi przyszło przetwarzać już częściej eksploatowane wątki, przez co trudniej było podejść do nich kreatywnie. A może twórca, na fali świeżości tchniętej w wizerunek rodziny królewskiej przez własny serial, zbyt mocno pokochał same postacie i zgubił psychologiczne oko, które pozwoliło The Crown odnieść sukces. Osobiście myślę, że na porażkę finałowych sezonów złożyło się wszystko po trochu. Szkoda, bo jak by nie spojrzeć, to kiepskie zakończenie ciągnie w dół całość, a pierwsze serie były momentami naprawdę fascynujące. Nawet jeśli nie zawsze było mi po drodze z wybijającym z całego projektu royalistycznym sentymentem oraz wyraźnymi sympatiami torysowskimi twórców, nie mogę odmówić The Crown umiejętności ciekawego spojrzenia na najnowszą historię Wielkiej Brytanii przez soczewkę coraz bardziej anachronicznego dworu. Można żałować, że ten dryg został zgubiony w być może najbardziej frapujących sekcjach i porzucony, zanim zrobiło się naprawdę gorąco, ale zawsze można powiedzieć, że szklanka jest w 2/3 pełna.