TETSUO – CZŁOWIEK Z ŻELAZA. Makabryczne science fiction w klimacie cyberpunk
W powietrzu unoszą się niemożliwe do zidentyfikowania wyziewy, wiatrak działa leniwie i nie tyle nie może, co nie chce poradzić sobie z oczyszczeniem powietrza wypełniającego klaustrofobiczne wnętrze industrialnej ruiny.
W pomieszczeniu musi być gorąco oraz wilgotno. Mężczyznę pokrywają krople potu, które wkrótce zmieszają się z krwią wydobywającą się z rozoranego ostrzem uda. Na tym etapie opowieści nie mamy jednak do czynienia z żadną zbrodnią. Ciało zostaje rozerwane celowo, przez samego mężczyznę. Otwiera je po to, by (nie zważając na ból) umieścić w nim metalowy pręt, który wcześniej z perwersyjną przyjemnością przeciągnął pomiędzy lekko zaciśniętą szczęką. Zaraz po akcie wandalizmu dokonanym na ludzkim ciele kadr wypełniają płonące fotografie. W pył obracają się zdjęcia przedstawiające wyrzeźbione ciała sportowców. Nadszedł czas na zmianę kanonu? Na zastąpienie metaforycznych mięśni ze stali prawdziwymi stopami wytrzymałych kruszców? Tak rozpoczyna się Tetsuo – Człowiek z żelaza Shinyi Tsukamoto.
Film Japończyka ujrzał światło dzienne u schyłku lat osiemdziesiątych, rok przed nadejściem nowej dekady. Cyberpunk z Kraju Kwitnącej Wiśni nie był już wtedy rzeczą całkowicie świeżą, znaną jedynie garstce największych zapaleńców. Przed Tsukamoto szlaki przecierali chociażby Sogo Ishii ze swoim Burst City (punkrockowa opowieść o gangu sprzeciwiającym się budowie elektrowni atomowej na terenie Tokio), Shigeru Izumiya z Death Powder (historia o grupie naukowców, którzy kradną z laboratorium zaawansowanego androida) czy Katsuhiro Otomo z animowanym Akirą, o którym pisałem zaledwie kilka dni temu. [KLIK] Tetsuo w żadnym wypadku nie jest jednak filmem wtórnym, a wręcz przeciwnie. To obraz całkowicie szalony, mieszający ze sobą aspekty charakterystyczne dla kina surrealistycznego, cyberpunkowego, teledysku oraz horroru cielesnego. Mało tego, wzbogacony o sporą dawkę czarnego oraz perwersyjnego humoru, który – zważywszy na wizualną agresywność opowieści – potrafi wprowadzić widza w niemałe osłupienie.
Ah… I feel great.
Mężczyzna wprowadzający pomiędzy swoje tkanki żelazny pręt to dopiero początek niepokojącej wizji Tsukamoto. Tetsuo trwa nieco ponad godzinę i z każdą minutą inwazja metalu na organizmy głównych bohaterów jedynie przybiera na sile. Skrawki blachy, poskręcane druty, wiertła oraz aluminiowe rury opanowują ich ciała niczym organiczne narośla towarzyszące najbardziej przerażającym chorobom atakującym skórę człowieka. W przeważającej ilości przypadków obserwujemy mutację ciała japońskiego biznesmena, który początkowo stara się walczyć ze zmianami zachodzącymi w obrębie jego organizmu. Rozpoczyna się od próby usuwania niewielkich kawałków metalu, ukrywania ich pod szczelnymi opatrunkami. Następnie przychodzi czas na fazę załamania nerwowego, próbę odizolowania się od bliskich (żony/dziewczyny zamieszkującej z nim w niewielkiej kawalerce). Ostatecznie mutacja obejmuje również mózg. Bohater powoli zaczyna zatracać tożsamość i zmieniać się w potwora czerpiącego z całego procesu perwersyjną przyjemność oraz siłę do dalszego działania. Ah… I feel great (Ah… Czuję się wspaniale) szepcze przerażająca hybryda powstała z połączenia zmutowanych ciał biznesmena i człowieka z prologu filmu. Jakiż to kontrast w stosunku do sceny, w której skulony biznesmen chowa się przed małżonką i odmawia otworzenia drzwi z powodu wstydu przed własnym wyglądem oraz obawy o jej reakcję.
Film Tsukamoto może sprawiać wrażenie makabrycznego teledysku, w obrębie którego reżysera nie interesuje nic innego, jak stworzenie kompozycji opierających się na wszelakich wariacjach dotyczących metalu. I na tym najbardziej podstawowym poziomie w istocie można wizję Tsukamoto odebrać jako surrealistyczną instalację łączącą groteskową rzeźbę z agresywną muzyką elektroniczną Chu Ishikawy (warstwa muzyczna pełni w Tetsuo niezwykle ważną rolę, a Ishikawa robi naprawdę świetną robotę). W szaleństwie Tsukamoto tkwi jednak metoda. Jego Człowiek z żelaza porusza wiele kwestii stanowiących fundament tożsamości japońskiej tamtych czasów. Mamy ten sam lęk przed jutrem, o którym pisałem w kontekście Akiry. Ambiwalencję dotyczącą rozwoju technologicznego, który z jednej strony stanowi o wielkości człowieka, z drugiej coraz bardziej człowiekowi zagraża. Mamy w końcu strach przed zatarciem się granicy pomiędzy ludzkim i sztucznym, upadkiem człowieka jednostkowego, pogrzebaniem tożsamości na rzecz kolektywnego pędu ku destrukcji. Finał Tetsuo dobitnie podkreśla, że „nowy człowiek” będzie chciał zbudować świat na swoją modłę, a to nieodzownie wiąże się ze zniszczeniem wszystkiego, co stworzyliśmy do tej pory. W przypadku Tetsuo, zatopieniem wszystkiego w metalu.
Duchowo jest zatem film Tsukamoto klasyczną realizacją cyberpunkowych niepokojów. Czynnikiem, który wyróżnia go na tle innych opowieści jest fakt, że w świecie metalowych fetyszystów nie emancypują się maszyny stworzone na podobieństwo człowieka – taka wizja, mimo wszystko, jest bardziej ludzka i łatwiejsza do akceptacji. W Tetsuo emancypują się kawałki żelastwa, które nagle zaczynają działać niczym śmiercionośny wirus. Emancypuje się sam materiał, który umożliwia nam pchanie do przodu tej wielkiej, technologicznej rewolucji. Wirus nie ma jednak systemu moralnego, wyższych pobudek, nie trzyma w dłoni białego gołębia i nie wypowiada słów, które uzmysławiają nam, że maszyna może być bardziej ludzka, aniżeli człowiek. Wirus chce żyć, żreć, żerować, rozprzestrzeniać się i niszczyć. I właśnie ten prymitywizm jest w nim przerażający.
Skaleczyć obrazem
Konwencja przyjęta przez Tsukamoto idealnie pasuje do oddania tego typu terroru. Tetsuo pozostaje w pamięci głównie przez to, że dosłownie kaleczy widza obrazem, atakuje go niczym metalowa choroba jątrzącą rany bohaterów filmu. Agresywny montaż, surrealistyczna scenografia oraz kostiumy, które mimo ograniczonego budżetu i upływu czasu wciąż robią wrażenie, nadekspresyjność aktorów pogłębiająca uczucie szaleństwa – to wszystko, spotęgowane przez industrialne dźwięki tworzone przez Ishikawę, sprawia, że potworna mutacja staje się kawałkiem sztuki, który przedostaje się do naszej świadomości tak, jak pręt pojawiający się w prologu filmu. Mózg krzyczy żeby przestać, powieki momentami kategorycznie żądają opuszczenia, ale my chcemy patrzeć i, poniekąd, dalej sprawiać sobie ból, bo w każdym z nas jest odrobinę kinowego masochisty.
Szanuję Tetsuo właśnie za to, że potrafi wyzwolić w człowieku ten perwersyjny pierwiastek, który każe patrzeć mimo wszystko. I nie chodzi tu jedynie o chorobliwą ciekawość charakterystyczną chociażby dla obcowania z gore. Tsukamoto przyciąga widza artystyczną wizją, ekranowym szaleństwem, które zmienia się w jego rękach w metaforę konkretnych obaw, lęków. Zdawać by się mogło, że nie ma nic bardziej odrażającego, aniżeli przyglądanie się ludzkim mutacjom, rozwijającym się chorobom. Japończyk udowadnia, że i w tym procesie można zauważyć, kalekie bo kalekie, ale wciąż piękno, choć to słowo w kontekście Tetsuo naprawdę ciężko przechodzi przez gardło.