Tajemnica Westerplatte
Kiedy kamera pokazuje widzom placówkę wojskową, wyraźnie widać, że budynek jest tak naprawdę makietą, a stojącego w oknie majora Sucharskiego doklejono do niej w postprodukcji. Flota powietrzna nazistów to jeden komputerowy samolot pomnożony dzięki metodzie kopiuj-wklej, przypominający modele z gier lotniczych z końca lat dziewięćdziesiątych. Pancernik Schleswig-Holstein został wstawiony w krajobraz tak nieudolnie, że spece od efektów musieli zanurzyć jego masywny kadłub w gęstej mgle, by zakryć granicę między tym, co było już w kadrze, a tym, co zostało do niego dodane. Ataki niemieckich żołnierzy wyglądają jak podchody na zielonej szkole w trzeciej klasie podstawówki – nazistowskie nieboraki („hitlerki”, jak nazywają ich bohaterowie) niby skradają się w lesie zwartą grupą, ale schowanych w okopach obrońców i tak nie są w stanie zauważyć, więc po pierwszej salwie ze strony Polaków padają jak muchy. Gdy kamera przestaje nagrywać, prawdopodobnie wstają i otrzepują mundury, żeby wcielić się w kolejną grupę nazistów.
Każdy, kto w kinie lubi widowiskowość, rozmach, solidną inscenizację, ba, „filmowość” w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa, nie ma czego szukać w „Tajemnicy Westerplatte”. Film wojenny Pawła Chochlewa, o którym głośno było – ze względu na problemy produkcyjne i rzekomą kontrowersyjność scenariusza – już od kilku lat, nie jest jednak, wbrew wszelkim pozorom, „Kacem Westerplatte”. Owszem, to produkcja słaba, momentami żenująca i w sumie niezbyt potrzebna, ale – w przeciwieństwie do „Bitwy pod Wiedniem” czy „Bitwy Warszawskiej 3D” – nie obrażająca inteligencji widza.
Widać wyraźnie, że debiutant Paweł Chochlew miał na swój film jakiś pomysł. Zamiast stawiać bohaterom Westerplatte kolejny pomnik, postanowił zbudowane już pomniki odbrązowić; zamiast podlewać straceńczą walkę hektolitrami patosu, postanowił przedstawić ją jako chaotyczną szamotaninę ludzi rozdartych między obowiązkiem bronienia ojczyzny a chęcią ratowania własnego (i nie tylko własnego) życia. W centrum „Tajemnicy Westerplatte” nie stoi więc konflikt zbrojny między Polską a Niemcami, ale pojedynek dwóch skrajnie różnych charakterów – majora Henryka Sucharskiego (Michał Żebrowski) i kapitana Franciszka Dąbrowskiego (Robert Żołędziewski). Pierwszy jest schorowany i zmęczony, w samobójczej walce nie widzi sensu i dąży do jak najszybszej kapitulacji. Drugi to typowy polski romantyk, który gotów jest bić się do krwi ostatniej, biec na nazistów z samym bagnetem i umierać z „Rotą” na ustach.
I o ile tego typu koncepcja – dzięki której reżyser skupia się na tym, co dzieje się wewnątrz placówki wojskowej, a nie na scenach batalistycznych, na które wyraźnie nie ma pieniędzy – jest w jakimś sensie ciekawa, o tyle już jej wykonanie woła o pomstę do nieba. Jestem w stanie przymknąć oko na siermiężne efekty specjalne i biedną realizację, bo mam świadomość, że za czternaście milionów złotych niewiele można w tej materii uzyskać. Trudno natomiast nie zauważyć, że „Tajemnica Westerplatte” jest filmem źle rozpisanym, słabo poprowadzonym i – co chyba najgorsze – tragicznie zagranym.
Michał Żebrowski, choć gra w sposób teatralny i manieryczny, daje jeszcze jakoś radę – jego Sucharski jest, tak, jak to sobie Chochlew wymyślił, człowiekiem słabym i wewnętrznie skonfliktowanym, pozbawionym posłuchu u podwładnych, niezdolnym do podjęcia stanowczej decyzji. Znajdujący się po drugiej stronie mentalnej barykady Robert Żołędziewski odstawia jednak na ekranie szopkę, której nawet ślepy i głuchy widz nie byłby w stanie nazwać aktorstwem. Nie mam pojęcia, dlaczego reżyser postanowił zatrudnić aktora, który ma na koncie tylko jedną główną rolę, i to rolę w jednym z najgorszych polskich filmów wszech czasów (pamiętne „Rh+” Jarosława Żamojdy), ale może to mieć jakiś związek z tym, że panowie kumplują się ponoć jeszcze od czasów szkoły filmowej. Tak czy owak, decyzja Chochlewa (w połączeniu z kompletną nieumiejętnością prowadzenia aktorów) przynosi tragiczne skutki. Żołędziewski miota się na ekranie jak fretka w klatce – chodzi po bunkrach z przyklejoną do twarzy zawziętą miną i romantycznie rozwianą czupryną, łypie wilkiem na Żebrowskiego i wypowiada dialogi w taki sposób, jakby na zajęciach z dykcji regularnie wagarował. Żołędziewski w zasadzie w tym filmie nie mówi; Żołędziewski wymiotuje kwestiami, wyrzuca je z siebie, brzmi jak rozregulowany CKM. Gdyby grał postać epizodyczną, można by tę kwestię pominąć. Ale jest jednym z dwóch najważniejszych bohaterów, i to w dużej mierze na nim opiera się ciężar dramaturgiczny filmu.
Nie lepiej prezentuje się scenariusz. Są w nim co prawda mocniejsze fragmenty, lepsze wymiany zdań i momenty, w których naprawdę widać decyzyjny chaos. Większość scen wygląda jednak mniej więcej jak parodia polskiego kina wojennego, którą Jacek Braciak przedstawiał kiedyś w programie Kuby Wojewódzkiego – jacyś trzecioplanowi bohaterowie palą fajki i biadolą, że nie zobaczą już córek, kłócą się, proszą współtowarzyszy, żeby zaopiekowali się ich rodzinami. Powinno to widza wzruszać, ale nie wzrusza, bo te postacie stanowią anonimowe tło, pojawiają się czasem na ekranie i znikają, nie mają – w przeciwieństwie do pary Sucharski-Dąbrowski – własnych charakterów. Dialogi między głównymi antagonistami też czasami trzeszczą w uszach, bo największą porcję sucharów dostał od scenarzysty – nomen omen – Sucharski.
W zasadzie od pierwszej sceny widać, że reżyser nad swoim filmem nie panuje. „Tajemnica Westerplatte” to chaotyczna kronika siedmiodniowej walki, rozpisana nieudolnie i nieumiejętnie. W pewnym momencie, kiedy major Sucharski dostaje ataku padaczki, na ekranie pojawiają się wizje z jego snów – morze rozlewającej się krwi i osmalony żywy trup. Po co komu coś takiego? Chyba tylko reżyser raczy wiedzieć. A tego typu scen – niepotrzebnych, dziwnych, pasujących do opowiadanej historii niczym kwiatek do kożucha – jest tutaj więcej.
„Tajemnica Westerplatte” miała potencjał na solidne, dojrzałe i intrygujące kino wojenne, ale w konfrontacji z niedoróbkami i słabym scenariuszem potencjał ten musiał niestety skapitulować.