Ta ostatnia noc

Autorem tekstu gościnnego jest Rafał Christ.
Ta ostatnia noc (1986) w reżyserii Edwarda Zwicka, późniejszego twórcy m. in. Szalonej odwagi (1996), Ostatniego Samuraja (2003), Krwawego diamentu (2006), czy Miłości i innych używek (2010), jest filmem wręcz wyjątkowym. Posiada kilka wad, ale ma w sobie wiele urzekających elementów. Dzięki nim seans upływa przyjemnie i pozostawia po sobie jedynie pozytywne emocje.
Ta ostatnia noc to kolejna komedia romantyczna, której historię widziało się milion razy. Para zakochuje się w sobie, zaczynają razem mieszkać, rozstają się, nie chcą ze sobą rozmawiać, itd. Co jest w tej produkcji, że po dwudziestu siedmiu latach nie trąci myszką i wciąż ogląda się ją całkiem dobrze? Przede wszystkim niesamowita szczerość. Każdy, kto kiedykolwiek był w związku, podczas oglądania tego filmu nieraz powiedziałby „Dokładnie tak to jest”, „On ma rację”, „Przeżyłem to”. Reżyser niezwykle sprawnie tchnął życie w swoje postaci, sprawiając, że są ludźmi takimi jak my. Celnie pointuje pewne sytuacje, a robi to dzięki zestawieniu ze sobą dwóch różnych charakterów zarówno kobiecych jak i męskich.
Do ekranu przyciąga już sama czołówka. Zamiast wyłącznie nudnych, białych napisów na czarnym tle słyszymy rozmowę między dwoma kumplami, którzy mówią o podboju z ostatniej nocy. Plansze co chwilę zastępowane są wstawką obrazową, gdzie bohaterowie kontynuują dialog, ale za każdym razem w innym miejscu. Już wtedy można zauważyć znaczącą różnice między przyjaciółmi. Danny (Rob Lowe) jest tym cichszym, przystojniejszym, ale należącym do typu gentelmanów, niewiele mówiących o swoim życiu seksualnym. Wydaje się też zapatrzony w chcącego uchodzić za sex guru Berniego (James Belushi), który przywiódł mi na myśl Barneya z Jak poznałem waszą matkę. Przykładów tego typu duetów z innych filmów można mnożyć i mnożyć. Jadą oni na amatorski mecz bejsbolowy, gdzie Danny po raz pierwszy spotyka Debbie (Demi Moore). Kobieta podobnie jak on jest cicha, skryta, raczej skromna, a pragnie mężczyzny, który się nią zaopiekuje. Z drugiej strony jej przyjaciółka Joan (Elizabeth Perkins) narzeka na facetów i często głośno wyraża negatywne opinie na ich temat. Jak się później okaże nie jest lesbijką, lubi seks i często ma jednonocne związki, ale ze względu na swoje doświadczenia, boi się być znowu zranioną.
Danny i Debbie zaczynają się spotykać. Dość szybko postanawiają zamieszkać razem, co pewnie jest gwoździem do trumny ich związku. Zwick umiejętnie wybiera najważniejsze momenty z ich życia, które chce nam pokazać. Ma się wrażenie, że razem z nimi przeżywa się wszystkie wzloty i upadki. Kibicuje się im, bo nawet ślepy zauważyłby, że pasują do siebie jak Brad i Angelina. Inteligentne, błyskotliwe dialogi tylko to podkreślają. Głównie na tym opiera się ten film. Rozmowy między postaciami wprowadzają subtelny humor, a czasami sprawiają, że chce się krzyczeć, aby dana osoba nie mówiła tego co zamierza. Posuwają akcję do przodu, przez co ograniczona liczba miejsc, w których rozgrywa się, nie nudzi, a także nie odczuwa się monotonii. Tak inteligentne wymiany zdań zdarzają się w Hollywood naprawdę rzadko.
Kolejną rzeczą bardzo podnoszącą poziom filmu jest aktorstwo. Przede wszystkim, w drugoplanowej roli, James Belushi, który nawet w głupkowatym sitcomie Jim wie lepiej potrafił stworzyć charyzmatyczną i przyciągającą postać (może też ze względu na nietypową dla gwiazd Hollywood budowę ciała). Bernie w jego wykonaniu mimo odpychającego, wulgarnego zachowania bawi i sprawia, że to jego lubi się najbardziej. Przystojniaczek Rob Lowe radzi sobie jak na niego przystało. Dość płynnie przechodzi z jednej emocji w drugą i jest wiarygodny. Wiadomo, kiedy coś ukrywa. Żaden z nich nie umywa się jednak do Demi Moore, która dopiero za dziesięć lat zrobi swój słynny Striptiz (A. Bergman, 1996). Zwykła dziewczyna z sąsiedztwa, która dzięki urodzie przykuwa uwagę i potrafi ją na sobie utrzymać dzięki czemuś więcej. W jednej ze scen, w której płacze rozłożyła mnie na łopatki. Opóźnianie momentu wypłynięcia łez było ewidentne i aż chciałem strzelić jej partnera w twarz, za to co jej zrobił.
Najbardziej urzekła mnie jednak muzyka. Wprowadza klimat lat osiemdziesiątych i przywodzi na myśl wiele obrazów z tamtego okresu. Szczególnie podczas sekwencji zagęszczonych, które jakby nie patrzeć dużo przekazują, ale związana z nimi jest też pewna wada. Jest ich za wiele (bodajże cztery) i każda kolejna męczy coraz bardziej. Wygląda to trochę jakby reżyser nie miał pomysłu jak inaczej rozwinąć daną sytuację. Poza tym uważam, że czas trwania filmu można by skrócić o co najmniej dwadzieścia minut. Między jedną sekwencją zagęszczoną, a drugą mamy wałkowanie tego samego tematu, na różne sposoby. Podkreślane jest grubą kreską, kiedy bohaterowie są szczęśliwi, a kiedy ich związek dobiega końca i co jest tego powodem.
Ta ostatnia noc oparta jest na sztuce Davida Mameta Sexual Perversity in Chicago, a scenariusz napisali Tim Kazurinski i Denise de Clue. Nie przeszkadza momentami odczuwalna teatralność. Autorzy dołożyli wszelkich starań, aby tekst przełożyć na język filmu i trzeba przyznać, że udało im się to. Wszystko jest trójwymiarowe i świat przedstawiony zdaje się być dokładnie tym, w którym żyjemy. Bez osładzania i ze wszystkimi swoimi wadami, które tworzą go tak pięknym. Głównie dla ludzi myślących, nie bojących się wyzwań intelektualnych i doceniających prawdziwość, trochę hollywoodzką, ale zawsze.