SZYBCY I WŚCIEKLI 9. Festiwal absurdu trwa w najlepsze
Niewiele jest serii filmowych, które mogą pochwalić się dziewięcioma częściami – i nie mam tu na myśli uniwersów, w których każda odsłona opowiada o trochę innych bohaterach i tylko częściowo zazębia się z pozostałymi elementami układanki. Szybcy i wściekli 9 to kolejna już część historii Dominica Toretto i jego niegdyś motoryzacyjnej familii. Piszę „niegdyś”, bo po wyścigowej proweniencji Szybkich i wściekłych już dawno zostało tylko wspomnienie.
Dziewiąta część serii (a w zasadzie dziesiąta, bo po drodze mieliśmy jeszcze spin-off Hobbs & Shaw) miała mieć premierę w 2020 roku, ale ta ze względu na pandemię została opóźniona o ponad rok. Nie ma jednak tego złego, bowiem dzięki temu F9 – bo pod takim „kodem” funkcjonuje film Justina Lina – weszło do kin niemal dokładnie 20 lat po premierze pierwszej części Szybkich i wściekłych. Film Roba Cohena był wówczas hołdem dla klasycznego kina akcji i „sensacyjniaków” lat 90., z Na fali na czele, ale dziś, dwie dekady później, ta seria nie ma już nic wspólnego z tamtym filmem, napędzanym podtlenkiem azotu i spalinami potężnych silników. Dziś Szybcy i wściekli to bombastyczne blockbustery ze scenami akcji bijącymi na głowę nie tylko Mission: Impossible, ale czasami także agenta 007 i superbohaterów Marvela razem wziętych.
O fabule Szybkich i wściekłych 9 trudno napisać coś więcej niż: po staremu. Dominic Toretto (niepotrafiący zwalczyć oznak upływu czasu Vin Diesel) i jego ukochana Letty (Michelle Rodriguez) żyją sobie na farmie (!), wychowując małego Briana, syna Doma i jego zastępczej ukochanej Eleny, która zginęła w poprzedniej części. Po jakichś trzech minutach od rozpoczęcia filmu na farmie zjawia się dobrze znana ekipa: Tej (Ludacris), Roman (Tyrese Gibson) i Ramsey (Nathalie Emmanuel), informując państwa Torettów o konieczności ponownego ratowania świata. Po trwających około kilkadziesiąt minut rozważaniach natury rodzinno-moralnej Dom i Letty dołączają do ekipy – bo przecież farma to nie jest ich naturalne środowisko. Od tego momentu akcja w zasadzie niemal się nie zatrzymuje, do fabuły dołącza znienawidzony brat Dominica, Jakob (z jakiegoś powodu zapisywany przez „k”, a nie przez „c”), a w #TeamToretto pojawiają się kolejne postacie – niektóre odgrzebane po latach, inne zupełnie nowe. Zarówno jedni, jak i drudzy wywołują co najwyżej wzruszenie ramionami.
„There’s peace for me in the chaos” – patetycznie stwierdza Letty w jednej ze scen i chaos rzeczywiście jest główną cechą Szybkich i wściekłych 9. Napisana naprędce przeszłość Dominica i jego brata, powroty dawno niewidzianych bohaterów (Lucas Black przypomina, dlaczego Tokio Drift było taką pomyłką), przeczące prawom fizyki i podstawowej logiki sceny akcji – słowem, wszystko to, co tygryski w Szybkich i wściekłych lubią najbardziej. A jednak tym razem to wszystko sprawia wrażenie jeszcze bardziej niedorzecznego i kuriozalnego, jakby reżyser Justin Lin i jego ekipa przekroczyli już definitywnie Rubikon kiczu i błazenady. Patetyczne komunały na temat rodziny, domu i honoru przeplatają się z niemal zawsze nietrafionymi żartami Romana, nabuzowanymi do ekstremum scenami akcji (wiedzieliście, że Dodge Charger SRT i Ford Mustang GT to najlepsze samochody do pościgu w dżungli?) i z reguły kiepskim aktorstwem (Johnie Cena, daj już spokój!). Szybcy i wściekli 9 to filmowy koszmarek, którego wartość rozpatrywać można wyłącznie w kategoriach rozrywkowych, bo nawet fani tej serii i bohaterów – do których i ja się zaliczam – mogą poczuć się zażenowani fabularną zdawkowością tego 145-minutowego widowiska. Ileż bowiem można śmiać się z niedowierzania po kolejnych szalonych scenach akcji, jeśli nie idzie za nimi żadna sensowna historia?
Przyjemnie patrzy się, jak w tym chaosie odnajduje się znakomita Nathalie Emmanuel, z zachwytem obserwuje się epizod Helen Mirren, a pojawienie się na ekranie Charlize Theron – choć fabularnie niespecjalnie uzasadnione – zawsze należy zaliczyć na plus. To jednak tylko drobne pozytywne akcenty w nieokiełznanym filmowym bałaganie, który zafundowali nam Dominic Toretto i jego rodzina. I choć do kina wybrałem się z pełną świadomością postępującej niedorzeczności serii Szybcy i wściekli, nawet ja nie byłem przygotowany na taki stek bzdur i fabularnej nijakości. Festiwal absurdu trwa w najlepsze – i nic nie zapowiada, by miał się wkrótce zakończyć.