search
REKLAMA
Recenzje

SZTUKA PIĘKNEGO ŻYCIA. I wyciskania łez [RECENZJA]

Florence Pugh i Andrew Garfield o sile miłości w obliczu choroby.

Mary Kosiarz

4 stycznia 2025

REKLAMA

W dniu 29. urodzin Florence Pugh, jednej z najzdolniejszych i najbardziej nieszablonowych młodych aktorek Hollywood, do polskich kin trafia Sztuka pięknego życia. Absolutnie unikatowy na miarę naszych czasów melodramat, który już w swoim oryginalnym tytule – We Live in Time – zapowiada nam, że to właśnie upływający czas będzie jednym z jego głównych bohaterów. Dla dwójki na swój sposób pokiereszowanych przez życie, lecz szaleńczo w sobie zakochanych ludzi – szefowej kuchni, Almut i analityka IT Tobiasa – diagnoza nowotworowa kobiety wydaje się czymś tak abstrakcyjnym, jak niektóre z jej wykwintnych dań podane absolutnemu kulinarnemu laikowi. Czy na tak tragiczne wieści w tak młodym wieku, właściwie na samym początku wspólnego życia, da się zareagować czymś innym niż całkowitym załamaniem? Florence Pugh i Andrew Garfield szykują dla was nie tylko lekcję o tym, jak w piękny, wartościowy sposób przetrwać te najtrudniejsze chwile, ale może przede wszystkim – jak przygotować się na przyszłość, która znacząco będzie odbiegać od tego, co sobie zaplanowali.

Dla fanów dwójki głównych aktorów We Live in Time od początku było skazane na sukces. Ktoś mógłby wręcz zadać pytanie: czegoż innego moglibyśmy oczekiwać od artystów pokroju Pugh i Garfielda niż kolejnego romantycznego klasyka, do którego będziemy wracać wiele razy, szczególnie w tych słabszych momentach, gdy od kina oczekujemy zarówno zrozumienia, chwili oddechu, jak i zwykłej ludzkiej empatii? Kiedy samym odtwórcom głównych ról z trudem przychodzi opowiadanie o filmie bez okazania choć odrobiny wzruszenia, my, widzowie, już wiemy, że w kinowych fotelach trudno będzie nam powstrzymać emocje. Opowieści o historii miłosnej Almut (Florence Pugh) i Tobiasa (Andrew Garfield) nie poznajemy jednak w klasyczny, linearny sposób, lecz we fragmentach, niepoukładanych chronologicznie, ale rozrzuconych po poszczególnych etapach ich wspólnego życia. Samotny, zagubiony Tobias w trakcie bolesnego rozwodu spędza czas w ciasnym hotelowym pokoju. W drodze powrotnej z supermarketu wbiega wprost pod koła uroczej Almut. Bohaterowie dobiegający czterdziestki dyskutują o tym, czy ponownie chcą wspólnie przechodzić przez chemioterapię kobiety. Roztrzepany Tobias i rozbawiona jego zachowaniem Almut oczekują narodzin pierwszego dziecka. Nic nie jest tu oczywiste i szczególnie na początku ciężko odnaleźć się w tej szalonej mieszance. Z czasem dochodzimy jednak do kulminacyjnego punktu, w którym ten wyjątkowy miszmasz nabiera dużo głębszego znaczenia.

Scenarzysta Nick Payne decyduje się obrać wyjątkowo ryzykowny sposób narracji, który w przeciwieństwie do większości znanych przez nas opowieści nie przeprowadza widza od nieco krępujących, uroczych początków relacji dwójki zakochanych aż do jej nieuchronnego końca, lecz celebruje wszystkie wyjątkowe momenty pomiędzy. Momenty, które my, oglądający, sami musimy poukładać w spójną całość. Nielinearny przebieg wydarzeń bynajmniej nie wprowadza do fabuły chaosu, a co więcej – pozwala nam wychwycić w niej jak najwięcej niuansów. Kreuje to coś na zasadzie rodzinnego albumu, w którym nie wszystkie zdjęcia są wprawdzie ułożone od roku do roku, jednak bez problemu odnajdujemy w nich właściwy przekaz.

Już w pierwszych minutach seansu dowiadujemy się, że Almut czeka w najbliższym czasie kolejna dawka chemioterapii, lecz jak mówi sama bohaterka, wolałaby dostać od życia „siedem czy osiem zajebistych, aktywnych miesięcy” niż dziesięć przepełnionych bólem, współczującymi spojrzeniami i niekończącą się frustracją. Reżyser John Crowley stroni jednak od storytellingu bazowanego na patosie czy zbytniej egzaltacji. Zamiast tego otrzymujemy dogłębnie przejmującą historię walki o każdą wspólnie spędzoną chwilę, pozbawioną choć grama fałszu, przesady czy zbytniego użalania się nad losem głównej bohaterki. Almut i Tobias to jedna z tych ekranowych par, których magnetyzm pochłania nas od ich pierwszego spojrzenia, jakie dzielą w nieco groteskowej sytuacji – na szpitalnym korytarzu, tuż po tym, jak bohater grany przez Garfielda w szlafroku i klapkach (to długa historia) wpada wprost pod koła młodej restauratorki. Historia ich miłości nie skupia się jedynie na płomiennym romansie czy późniejszym bezowocnym oczekiwaniu na kolejny etap choroby – to przede wszystkim poruszająca aż do szpiku kości lekcja prawdziwego życia, tego niewyretuszowanego, słodko-gorzkiego, umiejącego nieraz nieźle dokopać.

Jeżeli współczesny przemysł filmowy wymyśli kiedyś kolejną po Teen Choice nagrodę dla aktorskiej chemii ekranowej, którą można byłoby jeść garściami, Florence Pugh i Andrew Garfield będą pierwsi w kolejce po jej odbiór, nawet jeśli miałoby się to wydarzyć w niezwykle odległej perspektywie. Ich miłosny duet jest absolutnie urzekający, zarówno w tych bardziej namiętnych, pełnych entuzjazmu i wzruszenia scenach, jak i momentach całkowicie rozdzierających od środka. Pugh, jeżeli jeszcze nie przekonała kogoś do swojego dramatycznego talentu, jako Almut ma tutaj pełne pole do popisu (na słowa uznania zasługuje tu piekielnie wymagająca scena porodu czy cała sekwencja przebiegu choroby jej postaci). Garfield, stanowiący jej charakterologiczne przeciwieństwo, wciela się w niezwykle emocjonalnego, zadaniowego partnera i ojca, który u boku swoich dwóch najbliższych dziewczyn nie potrzebuje już niczego więcej. Wspólnie tworzą jedną z najlepiej dobranych par współczesnych melodramatów – do tego stopnia, że na samym, wyciskającym łzy finiszu ich historii mamy wręcz ochotę błagać ich, by przestali dłużej łamać nam serce. Mimo to Sztuka pięknego życia ani przez chwilę nie stosuje na widzu tanich manipulacji, nie korzysta ze sztucznie wzruszających zabiegów, ale odwołuje się do (nie)zwykłej prozy życia, która w wykonaniu dwójki głównych aktorów jest przestrzenią wywołującą absolutną emocjonalną eksplozję. Almut i Tobias nie muszą bowiem spędzić ze sobą całej wieczności, by dzięki sobie nawzajem wreszcie stać się szczęśliwi.

Choć zegar tyka, wspólny czas nieubłaganie się kończy i wielu na ich miejscu popadłoby w tym momencie w jedną wielką rozpacz – tej charyzmatycznej dwójce zależy na pozostawieniu po sobie czegoś więcej niż tylko smutku i troski. Sztuką pięknego życia jest w ich przypadku dbałość o każdą chwilę, bez konieczności wypowiadania wzniosłych słów czy odbycia szalonej podróży dookoła świata. I choć niepisana zasada nakazuje, by o filmach, szczególnie tych wzruszających, wypowiadać się już po ochłonięciu i z czystym umysłem, ja sama, pisząc o We Live in Time, jestem na świeżo po rozpakowaniu kolejnego opakowania chusteczek. Bo w końcu raz na jakiś czas trafia się dzieło, które pożera cię od środka i nie chce odpuścić. Taka właśnie jest Sztuka pięknego życia. Prawdziwa, czarująca i zostawiająca widza z wewnętrzną potrzebą kontaktu z bliską osobą, przytulenia i powiedzenia jej, jak bardzo ją kochamy. I to w dziele Crowleya zdaje się tą najważniejszą lekcją.

Mary Kosiarz

Mary Kosiarz

Daleko jej do twardego stąpania po ziemi, a swoją artystyczną duszę zaprzedała książkom i kinematografii. Studentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Ulubione filmy, szczególnie te Damiena Chazelle'a i Luki Guadagnino może oglądać bez końca.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/ https://nscpolteksby.ac.id/ebook/files/Ebook/News/fakta-terbaru-id-server-luar-lebih-gampang-menang-rina-pecah-75-juta.html https://nscpolteksby.ac.id/ebook/files/Ebook/News/event-scatter-hitam-mahjong-ways-pecah-357-juta.html https://nscpolteksby.ac.id/ebook/files/Ebook/News/keistimewaan-server-thailand-game-sensasional-pemberi-kemenangan-maksimal.html https://balinews.github.io/news/spin-mahjong-ways-1-saldo-tembus-60-juta.html