SZPIEG. Błyskotliwa intryga z kosmiczną obsadą
Jeśli miałbym Szpiega podsumować w trzech słowach, napisałbym: oszczędny, klimatyczny, solidny. Oszczędny zarówno w formie, jak i w treści. Praktycznie przez cały film nie da się odczuć żadnego pośpiechu – historia poszukiwania wysoko postawionego podwójnego agenta w sztabie brytyjskiego wywiadu poprowadzona jest powoli, ale w żadnym wypadku nie można mówić o znużeniu. Tak się bowiem składa, że w pewnym momencie klimat paranoi i chorobliwej nieufności panującej na obradach sztabu MI6 chwyta za gardło i nie chce puścić do samego końca filmu.
Gary Oldman zalicza się do, w pewien sposób elitarnego, grona aktorów, których karierę filmową można podsumować jednym krótkim zdaniem: “Jak to nie ma jeszcze nawet nominacji do Oscara?”. W końcu facet odhaczył już na swojej osobistej liście zapadających w pamięć ekranowych kreacji tyle pozycji, że w przyszłości jego zdjęcie znajdzie się w jakiejś encyklopedii jako ilustracja do hasła “dziejowa niesprawiedliwość”. Jednak światełko nadziei zaświtało na łamach pism branżowych po pierwszych seansach Szpiega, kiedy recenzenci z miejsca wytypowali Oldmana na jednego z faworytów w tegorocznym wyścigu po nagrody Akademii.
Jednak zanim przejdę do sedna muszę podzielić się jeszcze jedną myślą, która chodzi mi po głowie. Wiele wskazuje na to, że pomimo zagrania absolutnie bezbłędnej i rewelacyjnej roli w Leonie zawodowcu oraz występach w Piątym elemencie, Draculi, Batmanach Nolana i kilku częściach przygód Harry’ego Pottera, twarz Gary’ego Oldmana nie jest uważana za najlepszy haczyk na spragnionego kinowych wrażeń widza. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w kinie, w którym Szpiega oglądałem, najbardziej eksponowano plakat przedstawiający… Colina Firtha? W końcu rok temu został wybrany najlepszym aktorem, a i umawiał się z Bridget Jones, więc dla niego ludzie przyjdą. A co z Oldmanem? Oldman niech się zadowoli tym, że jest na ulotkach rozdawanych przy kasie i gdzieś na ścianie w korytarzu przed wejściem na salę. Główna rola najwyraźniej nie czyni go w oczach marketingowców gwiazdą filmu.
Jeśli miałbym Szpiega podsumować w trzech słowach, napisałbym: oszczędny, klimatyczny, solidny. Oszczędny zarówno w formie, jak i w treści. Praktycznie przez cały film nie da się odczuć żadnego pośpiechu – historia poszukiwania wysoko postawionego podwójnego agenta w sztabie brytyjskiego wywiadu poprowadzona jest powoli, ale w żadnym wypadku nie można mówić o znużeniu. Tak się bowiem składa, że w pewnym momencie klimat paranoi i chorobliwej nieufności panującej na obradach sztabu MI6 chwyta za gardło i nie chce puścić do samego końca filmu. Można odczuć niemal na własnej skórze toczącą się w wyłożonych tłumiącą dźwięki gąbką ścianach pokoju narad grę, w której każdy z uczestników współpracuje z innymi jakby pod przymusem, nie mogąc lub nie chcąc pozwolić sobie na okazanie czegokolwiek poza profesjonalnym chłodem, tak jakby jeden gest miał zdradzić zbyt wiele. W końcu całości klimatu dopełnia to, że prawdziwy wróg, ten, który znany jest wyłącznie pod kryptonimem i który siedzi gdzieś tam w Moskwie, koniec końców okazuje się być człowiekiem bez twarzy. Agenci żyją więc w niepewności i samotności, sprawdzając przed każdym wejściem do domu, czy klin wciśnięty przed wyjściem między drzwi wejściowe a futrynę nie leży na ziemi, zwiastując obecność niezapowiedzianego gościa. Kimkolwiek by on nie był.
A jeśli o chodzi o solidność, to solidne są dosłownie wszystkie role występujących w Szpiegu aktorów. I tych na dalekim planie, i tych na planie zupełnie bliskim. Patrząc na plakat i widząc znajdujący się na nim sznur nazwisk trudno było tak naprawdę spodziewać się czegoś słabszego. Rozczarowuje jedynie to, że nie każde z nich zostało wykorzystane należycie, otrzymując ilość czasu ekranowego nieadekwatną do możliwości lub znaczenia postaci. Z czterech podejrzanych dosyć szybko wykluczyć można przynajmniej jedną osobę tylko dlatego, że przez cały film pozwolono jej się odezwać dosłownie w jednej, dwóch scenach. Sama intryga również daje widzowi wcześniej elementy układanki, które może on sobie ułożyć w całość szybciej niż bohaterowie. O ile jednak odpowiedź na pytanie “po co?” przychodzi dosyć łatwo i szybko, to pytanie “kto?” skutecznie przykuwa do fotela na bite dwie godziny.
Podobne wpisy
Dosyć trudno jest zauważyć na pierwszy rzut oka to, o czym zaraz po premierze filmu na festiwalu w Wenecji pisała prasa odnośnie głównej roli Gary’ego Oldmana. Smiley w jego wykonaniu nie jest postacią, która kradnie każdą minutę filmu, ilekroć tylko pojawi się w obrębie kadru. Oldman nie operuje też tutaj charakterystycznym dla siebie repertuarem emocji: na pierwszą kwestię padającą z jego ust trzeba poczekać parę ładnych minut, potem praktycznie nie podnosi głosu, a z jego postaci emanuje spokój. Spokój, który jest raczej efektem zrezygnowania i zmęczenia. I w pewnym momencie następuje Ta Scena, kiedy Smiley zaczyna się zwierzać i prowadzić dialog z nieobecnym towarzyszem, tutaj reprezentowanym przez puste krzesło. Tak naprawdę Oldman odgrywa ją na tym samym, odpowiednio wysokim poziomie, ale jej kontekst i wydźwięk sprawiają, że uderza ze zwielokrotnioną siłą, zapadając głęboko w pamięć.
Smutny film o smutnym człowieku chodzącym po smutnych, szarych ulicach i korytarzach. Jak to europejsko brzmi… Rola warta Oscara? Raczej nie. Rola warta włączenia do grona pięciu najlepszych aktorów w tym roku? O tak. Miejmy nadzieję, że Gary Oldman nie skończy jak Christopher Plummer, o którym Akademia przypomniała sobie (przyznając mu pierwszą w życiu nominację) dopiero wtedy, gdy ten przekroczył magiczną granicę osiemdziesięciu lat na karku.
Tekst z archiwum film.org.pl (02.12.2011).