Syberiada polska
Idąc do kina na „Syberiadę polską” można pójść różnymi drogami. Z punktu widzenia miłośnika historii film Janusza Zaorskiego obiecuje wiele dobrego, ciekawego i dotychczas niezbyt chętnie pokazywanego. Z punktu widzenia repatriantów, których jest sporo (Kluby Sybiraka w każdym mieście), „Syberiada” ma przywołać koszmar, ale jednocześnie pokazać postawy tych, którym przeżyć się udało. Pojawią się też w kinie osoby kompletnie nie znające tego kawałka historii, ale zaglądające częściej lub rzadziej do kina – one też będą miały swoje oczekiwania, szczególnie wobec atrakcyjności ważnego przekazu.
Pojawią się też tacy, którzy mają konkretne skojarzenia na wieść o „nowym, polskim, wielkobudżetowym kinie wojennym”. Do tych ostatnich zaliczam się i ja, a pewnie też większość czytelników KMF. I można nad tym faktem ubolewać, tym bardziej, że „Syberiada polska” spełnia wiele obietnic. Niestety.
Mamy bowiem wielki kłopot z polskim kinem wojennym, które chce być oglądane przez miliony, które chce być obecne w dyskusjach; które chce drażnić, zaskakiwać i rozkochiwać w sobie widzów tak chętnie patrzących na czasy już minione, to wciąż o sobie przypominające. Bowiem II Wojna Światowa to – kinematograficznie – tematy ważne i bardzo ważne. Zresztą popatrzcie na kino światowe z setkami tytułów, a szczególnie przypomnijcie sobie zerknijcie na polską tradycję z „Eroicą”, „Popiołem i diamentem”, „Kanałem”, czy niedawną „Różą” i „Obławą” na czele. Wojna jako drzazga – wciąż uwierająca, wbijająca się coraz głębiej, zatruwająca krwiobieg, uniemożliwiająca normalne, zdrowe trwanie, życie. Nie chodzi o bagnet wbity pod płuco, brud, smród, trupa w kanale, gwałt na niewinnych – wojenne okrucieństwo niszczy tak naprawdę człowieka od wewnątrz, powoduje jego moralne gnicie, kompletne zagubienie w rzeczywistości. Jak można łatwo oceniać coś, co wymyka się wymyka jednoznacznej definicji, co tak bezczelnie i jawnie atakuje, niszczy, przewartościowuje? Nie da się. I z tego założenia wychodził Wajda, Munk, Smarzowski, Kutz, Rożewicz i wielu innych twórców, dla których doświadczenie wojny ma więcej wspólnego ze śmiercią duszy niż ciała.
Gdzie jest dusza Sybiraków Zaorskiego? Na pewno tkwi na sielskiej, anielskiej wsi skąpanej w starych drzewach, krzakach z soczystymi owocami. Krótki idealistyczny wstęp Zaorski przerywa nagle. Noc, 17 września 1939 – pojawiają się radzieccy żołnierze, którzy każą mieszkańcom pakować szybko manatki, wejść do wagonu i jazda w nieznanym kierunku. Tyle by było. Nikt się nie buntuje, nie zadaje pytań, nie krzyczy, nie płacze, nie histeryzuje. Filmowa dramaturgia na poziomie zerowym, choć wywózka taka nie była, czyż nie? Dostajemy pewien fakt – mieszkańcy wsi sielskiej, anielskiej zostali przesiedleni.
Kłopot “Syberiady” właśnie wiąże się z faktami, które są pozbawione ludzkiego, emocjonalnego pierwiastka. Bohaterowie są bez charakteru, miejsce kaźni nie budzi przerażenia, społecznością nie targają wątpliwości. Rozpoczyna się pewien niedorobiony ciąg scen powiązanych jakoś ze sobą, ale nie na tyle związanych, aby uznać je za fabułę. Przesiedleńcy trafiają do obozu pracy. Wciąż żadnych pytań – dlaczego tam się znaleźli, co z nimi będzie? Teoretycznie jest to bardzo empatyczna sytuacja – oni-przesiedleńcy nie wiedzą, my-widzowie również nie wiemy. Ale nie słyszymy także ich rozmów, ich scenariuszy wydarzeń, przewidywań, zmartwień, beznadziei. Nie wchodzimy w ich ówczesne życie pełne bólu, goryczy – przesiedleńcy są dość anonimową grupą smutnych ludzi w łachmanach. Są tylko fakty, portrety: jest kochająca się rodzina. Jest praca, której wykonanie gwarantuje przetrwanie. Coraz więcej osób umiera z powodu chorób, wycieńczenia. Pojawiają się małe i wielkie miłości, zauroczenia. Ot, płytka kronika obozowego życia, obrazująca trudny czas, ale bez ładu i składu; bez pomysłu na coś, co pociągnie fabułę do przodu. Co prawda jest tu jedna mocniejsza scena (w łaźni), lecz w kontekście bardzo delikatnej całości jest znaczenie jest niewielkie – Zaorski nie dopuszcza do głosu odwagi w pokazywaniu trudów życia w obozie, brutalnego i nieprzewidywalnego tła.
Jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy jest obecny tylko w wątku Sonii Bohosiewicz, która staje się dziwką jednego z oficerów, bo wie, że tylko w ten sposób może zapewnić sobie i swojej rodzinie odpowiednie bezpieczeństwo. To, co się wydarza w związku z romansem, mogłoby być świetnie rozegrane w dalszej części filmu, ale grzęźnie w zapomnieniu i sztampie, niestety.
Sztampa to zresztą słowo-klucz do „Syberiady”. Począwszy od demonicznego szefa obozu („jak ja was, Polaków, nienawidzę”), który grozi, krzyczy, stroi tęgie miny i oczywiście, jak to Ruski, chleje wódę, przez sposób obrazowania biedy i chorób, a kończąc na ojcowsko-synowskiej miłości, która sprowadza się do głaskania po polikach i patrzenia przez długie sekundy prosto w oczy. Tutaj wściekłość i poczucie beznadziei dostaje przejaskrawione, teatralne wręcz momenty z krzykiem skierowanym w niebiosa w roli głównej, choć ani wcześniej, ani później nic głównego bohatera do takiej wewnętrznej desperacji nie pchało. Jest tutaj wiele upchanych scen, które z same z siebie są całkiem w porządku, ale „Syberiada” jako całość się nie klei, nie wzrusza i nie rusza. Wojna, tragedia, śmierć, gwałt – obecne na ekranie – są dotknięte powierzchownie, z dala od jakichkolwiek emocji.
Na pewno nie ma w tym winy aktorów, którzy robią co mogą z bardzo płaskimi postaciami. Dobry jest Adam Woronowicz, choć nie ma on tak naprawdę niczego wielkiego do przekazania oprócz spojrzeń pełnych troski. Nie przeszkadza młody aktorski narybek, czyli Krucz, Rybicka i Więdłocha, którzy starają się, raz lepiej raz gorzej, wykrzesać z szablonowych postaci trochę życia. Wielki Jan Peszek nie dostaje niczego adekwatnego do swego talentu, więc idealnie wpisuje się w mdłe tło.
Co oni mogą? Skoro scenariusz jest do bani, a reżyser nie ma absolutnie żadnego pomysłu na film, to co oni, biedni, mogą zrobić? Janusz Zaorski, zawiadowca tego projektu, ma gdzieś konstrukcję postaci: nie poświęca im miejsca, nie zagląda w ich dusze, nie stawia ich w sytuacjach skrajnych, mimo że Sybir tego się domaga, a widz chciałby dopingować w walce, kibicować, kiedy trzeba, płakać na widok śmierci, czuć bezsilność, niezrozumienie, tęsknotę. Tego wszystkiego w „Syberiadzie polskiej” nie ma – są tylko pozy. Jest ciało, nie ma duszy.
Winą Zaorskiego jest to, że uwierzył w nośność tematyki, bez oglądania się na możliwości. Ważki problem, z którego podniesienia jest dumny, zasłania to, co zwykle nazywa się niechlujnością. Pomińmy kwestię przyczyny i skutku, które są często nieobecne, a co objawia się również w tak błahej sprawie jak wygląd bohaterów, w tym dzieci, który w ciągu 7 lat ani trochę się nie zmienia. Dziury fabularne, montażowy chaos – to widać na pierwszy rzut oka. Choćby scena, w której Woronowicz nagle znajduje się poza obozowiskiem i gdzieś idzie, niczym bohater „Jeńca”. Jakim cudem mógł wyjść z obozu? Kto mu na to pozwolił? Przecież przed momentem został namaszczony na człowieka odpowiedzialnego za wszystkich przesiedlonych. Odpowiedź na to, gdzie jest i po co poszedł pada dopiero po kilku kolejnych scenach. Jego wędrówka służy jednak wyłącznie kilku pocztówkowym ujęciom z samolotu (z nieraz trzęsącą się kamerą!) oraz zdjęciom stareńkiej cerkwi. Łał.
A czyste, wypolerowane paznokcie? Świeżo umyte włosy u wyswobodzonej ofiary łagru? Nienaganna cera kobiet? Białe zęby? Duperele, ale ich widok naprawdę oddala od bohaterów i tragedii, których byli uczestnikami. Już nie wspomnę absurdalnie słabych efektów specjalnych niczym z gier z końca lat 90., bo w polskim kinie to norma i nie ma co się nad twórcami już znęcać. Realizacyjnie „Syberiada polska” to prawdziwa porażka, której nie ratują krajobrazy Syberii – to film bez pomysłu na siebie, bez krztyny jakiejkolwiek oryginalności w zdjęciach, montażu, scenografii.
Pcha twórców, takich jak Zaorski, w stronę wielkich narracji, wielkich historii, których mity wciąż są żywe. Ja się na to zżymał nie będę, bo tematy są ważne i warto je poruszać, przypominać to, co albo wciąż w pamięci żywe, albo całkowicie zapomniane. Historia Polski jest dość życzliwa w tym względzie, a uczniowie gimnazjów i liceów już są wdzięczni za dzień wolny w kalendarzu. Kamil Śmiałkowski na Stopklatce uważa, że „Syberiada” jest dla uczniów idealna, bo wypełnia historyczną lukę i nie jest kolejną ekranizacją lektury. Czy potencjał, który w sobie niesie, umniejsza znaczenie chałturnictwa w wykonaniu Zaorskiego? Moim zdaniem nie, bo zwyczajnie wolałbym, aby uczniowie oglądali dobre filmy, a nie edukacyjne zapchajdziury tylko z tego powodu, że są.
Gwoli sprawiedliwości – „Syberiada polska” jest kilka klas wyżej niż „Bitwa pod Wiedniem”. Nie jest też aż tak chaotyczna jak „Tajemnica Westerplatte”. To film po prostu bez wyrazu – mdły i nijaki. Z seansu wychodzi się z poczuciem zawodu na wszelkich polach, choć bez uczucia zażenowania. A to już może być poczytywane za sukces.