ŚWIAT W OGNIU. Gerald Butler znowu ratuje świat, chociaż nikt o to nie prosił
Cykl Fallen (u nas W ogniu) jakimś trafem stał się właśnie trylogią. Coś, co zaczęło swoje życie jako typowa „neesonówka”, tylko z Geraldem Butlerem w roli głównej, z każdą odsłoną zarabia jednak tyle, ile musi. Bo to cykl, który jest maksymalnie nijaki i nie warto o nim w sumie wspominać, ale trafia jakoś do widzów, bo na poziomie nieskomplikowanych absurdów jest czymś, co niedzielny kinoman złapie w weekend do oglądania na przekiszenie się w kinie. Bo dobry amerykański chłopiec, wychowany na mleku militarnej matki, znowu ratuje świat.
I pierwsza część była jeszcze całkiem zjadliwym kawałkiem wybuchowej tanioszki – za kamerą stał niezły reżyser (Antoine Fuqua), Butlerowi jeszcze coś się chciało, była w nim jakaś energia, dobrze uzupełniał się z Aaronem Eckhartem, a skupienie akcji na jasnym szkielecie fabularnym (źli atakują biały dom, ochroniarz musi uratować prezydenta) działał całkiem nieźle. Schody zaczęły się przy kontynuacji, która raziła wymuszeniem i brakiem pomysłów – przeniesiono akcję do Europy, zarzewie konfliktu było już tematycznym bałaganem, Butler z Eckhartem zaczęli biegać po Londynie ze spluwami i chociaż nadal było to całkiem miłe, to ciężko tam wyłuskać jakąś szczególną miłość do gatunku – co razi szczególnie w czasach Johna Wicka i renesansu kina twardych gości. Ot takie oglądadło.
A teraz dostajemy część trzecią, o którą już nikt nie prosił, nawet mimo całkiem niezłych wyników finansowych poprzednich filmów. Bo na tym etapie dostajemy coś, co dekadę temu poleciałoby bezpośrednio na DVD. Za kamerą stanął wzięty kaskader z lat 80., Ric Roman Waugh, który ma na koncie niezłego Skazańca z Valem Kilmerem, ale nie ma swojego rozpoznawalnego stylu – był potrzebny ktoś, kto ulepi produkt i coś takiego właśnie dostaliśmy. Bo to po prostu miszmasz lepiony na ślinę, gdzie ciężko znaleźć jakiś wyraźny temat, który chcieli poruszyć twórcy, a zamiast tego dostajemy wór motywów podwędzonych z innych filmów, bo „może coś zatrybi”. I tak Mike Banning (Gerald Butler) to tutaj przeorany PTSD starzejący się typ, który z innym starzejącym się kumplem na samym początku opowiadają sobie, jak to się starzeją. Ma też dostać robotę, jako szef wywiadu, więc oczywiście całe jego życie się sypie, gdy podczas posiadówy na rybach z prezydentem (Morgan Freeman, przesypiający cały seans, żeby na końcu zainkasować czek) wbijają samobójcze drony, mordują wszystkich agentów, a cała wina spada na Banninga, bo oczywiście dziwnym trafem wszystkie kulawo podłożone tropy prowadzą do niego. Ale nasz dzielny Mike nie da sobie w kaszę dmuchać i szybko umyka, żeby podczas ucieczki przed całym światem oczyścić się z zarzutów oraz uratować piękny kraj przed zakusami kombinatorów i Rosji. A, bo zapomniałem wspomnieć, że w tym koktajlu pojawia się poczciwie absurdalny wątek moskiewskich machinacji, hakerów i czającego się gdzieś w tle Putina.
I dostajemy taką mamałygę, złożoną z tego, co akurat się tam któremuś z twórców ubzdurało. Mamy troszkę Logana, dużo Ściganego (Jada Pinkett Smith robi tutaj praktycznie fanowską wersję Tommy’ego Lee Jonsa), jakieś zręby rzeczy Clancy’ego z Jackiem Ryanem, kapkę pierwszego Rambo, odrobinę czwartej Szklanej Pułapki, ale z tego zalewu kradzionych kafelków powstaje ostatecznie niezbyt urodziwa mozaika, którą można zobaczyć, ale w sumie nie ma po co. Bo Banning nie jest ciekawą postacią, Butlerowi brakuje wrodzonej charyzmy Liama Nessona na poziomie śmieciowego kina, jest tu tyle ciekawie nakręconej akcji, co kot napłakał, komentarz polityczny został zupełnie rozmyty, bo nie chce za bardzo urazić żadnej ze stron – niby coś tutaj jest o Ameryce Trumpa (Tim Blake Nelson gra taką jego poważniejszą wersję, chociaż nadal skrajnie kreskówkową), ale tak pokazane, żeby zbytnio się tego nie dopatrywać, jest też ta Rosja w tle, ale tylko nadmieniona, bo po co się męczyć rozpisywaniem tematu.
Ciężko tu po prostu na czymkolwiek zawiesić uwagę. Butler biega, Danny Huston gra tego jego starzejącego się kumpla z prywatnego sektora, który jest Dannym Hustonem, wiec od razu wiadomo, że jego postać zaraz wsadzi bohaterowi nóż pod żebro. I jakąś radość z gry ma tu jedynie Nick Nolte, wcielający się w ojca Banninga, grajacy zwichrowanego weterana z Wietnamu i fana teorii spiskowych. Ale on też przewija się przez film jakoś tak od niechcenia, lepiąc czasami rozrzucone wszędzie wątki.
I tyle. Świat w ogniu to bezczelnie bzdurne patriotyczne porno z diaboliczną Rosją w tle, które zapamiętasz tylko z tego ujęcia, gdzie cyfrowo wciśnięto Morgana Freemana między Putina i Tuska. Zupełnie zbędna kontynuacja sunąca na najniższym biegu – ale też w takim śmieciowym stopniu angażująca, że niezbyt groźna. Do ominięcia w kinie, ale przy piwie i ze znajomymi może robić w domu za szum w tle, bo w sumie ma rację bytu tylko jako źródło komentarzy.