STRAŻ. Twoja twarz brzmi znajomo
Na HBO GO dostępny jest serial Straż, oparty luźno na motywach cyklu powieści sir Terry’ego Pratchetta. Jeśli zatem zdarzyło wam się kiedyś mieć w ręku powieści tego pisarza, jeśli – co gorsza – jesteście fanami jego twórczości, możecie na własnej skórze przekonać się, dlaczego ta produkcja spotkała się z tak nieprzychylnym przyjęciem.
Tak, teraz nastąpi tradycyjne ponure narzekanie na odstępstwa od literackiego pierwowzoru, jeśli go więc nie znacie i was to nie interesuje, możecie gładko przeskoczyć do akapitu rozpoczynającego się od: „Jestem jednakże świadoma faktu…”. Fani powieści nieodżałowanego sir Pratchetta proszeni są o pozostanie na miejscach.
Straż obejmuje wątki przewijające się przez cały cykl o Straży Ankh-Morpork, koncentrując się jednak wokół wesołych prób przywołania smoka znanych z pierwszej części serii. Jak zapewne pamiętacie, w pierwszym tomie kwiat obrony dyskusyjnie pięknego miasta Ankh stanowią kapitan Vimes, sierżant Colon, kapral Nobby Nobbs i rekrut Marchewa Żelaznywładsson. Twórcom serii ta kolorowa zbieranina nie wystarczyła, zaciągnęli więc na służbę na hurra Anguę, Cudo Tyłeczek i Detrytusa, pomijając Colona i Nobbsa absolutnym milczeniem. Jak rozumiem, ten zestaw wydał im się o wiele bardziej atrakcyjny głównie dlatego, że z przyczyn bliżej niewiadomych postanowili każdego ze strażników obdarzyć głęboką i obrzydliwie łzawą historią. I tak Marchewa (Adam Hugill) został jako dziecko wrzucony do kopalni, a kiedy urósł, jego przybrani rodzice postanowili się go pozbyć ze strachu przed jego wzrostem. Angua (Marama Corlett) podczas pełni zamienia się w krwiożerczego potwora, który wracając do ludzkiej postaci, snuje się po siedzibie straży i okolicach z miną skarconego ratlerka. Cudo czuje się nieakceptowana ze względu na upodobanie do makijażu i sukienek, zaś Vimes i Detrytus pompatycznie uratowali się niegdyś nawzajem i łączą ich prawdziwe braterskie więzi. Kapitan dodatkowo ma za sobą przeszłość w gangu i obciążające psychicznie wybory życiowe. Zaiste, czymś takim trudno byłoby obdarzyć Colona i Nobbsa.
Niestety, z oryginalnych postaci stworzonych przez Pratchetta zostały tylko nazwiska. Niektórzy mają przebłyski – uważam, że gdyby adaptacja była choć trochę bardziej wierna oryginałowi, Richard Dormer w roli Vimesa byłby idealny. Także Adam Hugill jako prostoduszny Marchewa robi niezłą robotę. Cóż z tego, kiedy całość wygląda jak co mniej udane występy w programie, którego nazwę przywołałam w tytule niniejszego tekstu – niby wiadomo, o co chodziło, ale dalej od oryginału chyba być nie można. Problem leży w tym, że w powieściach Pratchetta ironia i absurd występują w ruchu naprzemiennym. Nie ma w nich miejsca na dęte, łzawe scenki – w tym tkwi ich siła i stąd bierze się ich niezwykła popularność. Jeśli ktoś chce zrobić kolejny serialik o tym, jak smok niszczy miasto, a żeby go powstrzymać, trzeba przy pomocy bardzo tajnych artefaktów złamać bardzo tajny kod z bardzo tajnej księgi (co może zrobić tylko świeżak niezaprawiony w codziennej rutynie zobojętniałych na wszystko stróżów prawa), naprawdę – naprawdę! – nie musi w tym celu korzystać z tekstów, które z taką narracją nie mają nic wspólnego. I nie musi w tym celu kastrować tak wspaniałych postaci jak Gardło Sobie Podrzynam Dibbler czy lady Sybil Ramkin. Nie musi mieszać specyficznie zabawnych wątków z durnymi kliszami typu „znajdź mapkę i mieczyk i stań do walki”. NIE MUSI. Niech sobie napisze to dziadostwo od nowa. I Bob jego wujem!
Jestem jednakże świadoma faktu, że luźna adaptacja ekranowa dzieła literackiego powinna zostać oceniona jako odrębny byt. Niestety, nawet jako taki Straż się nie broni. Pozbawiona swoich charakterystycznych cech grupa tworząca obsadę strażnicy to kolejny zlepek nudnych, do bólu poprawnych postaci. Mamy więc nowicjusza, który pełny marzeń o walce ze zbrodnią wyrusza na podbój zorganizowanej przestępczości. Mamy starego wyjadacza z przeszłością, którego tenże nowicjusz przywraca do zawodowego życia. Mamy niewielki zbiór postaci drugoplanowych z ich typowymi problemami odmienności i braku akceptacji. Drewniane dialogi zasługują na niewiele więcej niż to, co z nich wyciśnięto – mimika rodem z telenoweli, absolutnie puste spojrzenia. Aktorsko wyróżnić mogliby się tutaj jedynie Richard Dormer jako kapitan Vimes oraz Anna Chancellor jako lord Vetinari. Dormer rzeczywiście dwoi się i troi, swoją plastyczną twarzą nadając postaci kapitana nieco charakteru, który został jej odebrany przez schematyczny scenariusz. Chancellor, choć ma przecież niemałe możliwości, niestety nie stara się aż tak – jej Vetinari to nie Patrycjusz, przed którym drży całe miasto, a raczej zatroskana ciotka. Oprócz nich na uwagę zasługuje Jo Eaton-Kent w roli Cudo Tyłeczka – moment, w którym Cheery staje do konfrontacji z mrokiem w mroku i samą sobą, uważam za jeden z najlepszych, a z pewnością najbardziej poruszających w serialu. Szkoda, że aby nakręcić coś takiego, z wykorzystaniem tej aktorki, trzeba było przy okazji wynaturzyć historię, do której przywiązali się fani Pratchetta. Eaton-Kent i ich/jej manifest zasługują na coś znacznie lepszego.
Straż jest teoretycznie serialem komediowym – na palcach jednak jednej ręki policzyć można rzeczywiście zabawne momenty. Simon Allen, odpowiedzialny za scenariusz, nie odważył się czerpać garściami z bogatego w dowcip pierwowzoru. Zamiast tego poszedł utartym, wydeptanym szlakiem czerstwych dowcipasów seriali kryminalnych klasy B, tu i ówdzie dodając kilka ruchomych niebieskich światełek, żeby wyszło bardziej magicznie. Efekt jest taki, że widz odczuwa nieprzyjemny dysonans – z jednej strony patrzy na zrujnowany posterunek w zapomnianej przez władze dzielnicy, obsadzony przez zaniedbanych gliniarzy w burogranatowych drelichach, z drugiej zaś po planie snują się gobliny w gumowej charakteryzacji, a niewprawiony chyba zbyt intensywnie w arkana sztuki magicznej adept ze śmiertelnie poważną miną i krwią idącą z nosa usiłuje przywołać smoka.
Niezależnie od stosunku widza do pierwowzoru literackiego Straży podczas seansu nasuwa się temuż natrętnie popularny klasyk – panie, kto to panu tak spi…lił? Z każdym odcinkiem jest coraz gorzej, a kiedy bohaterowie lądują na pustyni wypełnionej przedmiotami wyglądającymi jak nasz rodzimy Bajtek z Pana Kleksa w kosmosie i z magicznego jeziora wyłania się olbrzymie sine ramię, trudno się oprzeć wrażeniu, że oto sięgnęliśmy dna i w kolejnych odcinkach możemy już tylko nieśmiało stukać od spodu. Może to jest powodem, dla którego – choć twórcy pozostawili otwarte zakończenie – na razie nie słychać nic o tym, aby Straż miała być kontynuowana w drugim sezonie.
Czy warto poświęcić Straży swój czas? Moim zdaniem nie. Są lepsze seriale fantastyczne, które można obejrzeć w charakterze zamiennika. Z pewnością zaś ryzykowne jest zasiadanie przez ekranem, jeśli w głowie gdzieś kołacze się miła wizja Świata Dysku stworzona przez sir Terry’ego Pratchetta – w najlepszym razie bowiem spotka nas wtedy spore rozczarowanie.