Stażyści
Sztuką jest zrobić filmowe arcydzieło, tak samo jak i wybitnie zły film. Trochę zapomnianym rzemiosłem jest jednak twórczość wyprana z jakichkolwiek emocji, a przecież żeby zrobić film nijaki też trzeba się namęczyć. Aktorstwo musi być pozbawione chemii, ale nie w takim stopniu, żeby bardzo irytowało; fabuła ma za zadanie opowiadać składna historię, która jednak nic sobą nie reprezentuje i w żadnym wypadku nie może sprawić, że będziemy myśleć o filmie po opuszczeniu sali kinowej, a humor, jakim legitymuje się takie dzieło, trzeba odpowiednio doszlifować – nie może być szczególnie zabawny, jednak musi unikać kontrowersji i poziomu fekalnego. Tak, żeby starsi i młodsi uśmiechnęli się nieśmiało kilka razy przy niedzielnym obiedzie, pomiędzy kolejnymi kęsami schabowego.
Stworzenie widowiska o niczym, niepotrzebnego, który wylatuje z głowy po ostatnim łyku kinowej Coli wymaga niebywałej precyzji i wizjonerstwa, a Shawn Levy przy pomocy swoich Stażystów stworzył prawdopodobnie arcydzieło takiej konwencji – obraz, który z miejsca będziecie mogli polecić, gdy ktoś zapyta was kiedyś o jakiś wybitnie przeciętny film.
Szkielet fabularny tej produkcji widzieliście wcześniej już milion razy – ot, dwóch facetów przeżywających kryzys wieku średniego wyleciało z roboty (a jednego nawet rzuciła dziewczyna, niespotykane!), więc postanawiają spróbować swoich sił w pracy, o której nie mają zielonego pojęcia (w tym wypadku jest to staż w Google). Na miejscu zdziadziali panowie muszą poradzić sobie z bandą geeków/hipsterów, co prowadzi do miliarda konwencjonalnych żartów, które mogłyby wywołać leciutki uśmiech jakieś dziesięć lat temu. Każdy element produkcji jest boleśnie przewidywalny. Od początku dostajemy klarowny podział na postacie pozytywne oraz negatywne, a pojawienia się konkretnych żartów, rozwiązań konfliktów i uczuciowych uniesień można oczekiwać z zegarkiem w ręku.
Powtarzalność utartych schematów nie sprawiałaby może takich problemów, gdyby humor stał na odpowiednio wysokim poziomie. Całość jest jednak porażająco bezpieczna. Twórca nie może się wychylać, ponieważ pieniądze w produkcję pompowało Google, którego logo krzyczy do widza praktycznie z każdego kadru. Z tego też powodu żarty są odpowiednio wygładzone, uniwersalne i zwyczajnie nijakie – bo co ma być przystępne dla każdego jest tak naprawdę dla nikogo. Nawet wypad do klubu ze striptizem przypomina tutaj poziomem szaleństwa kanadyjskie seriale młodzieżowe lub arcydzieła z Disney Channel. Film jest po prostu pełnometrażowym product placementem – jedyne, co tak naprawdę pamiętam z seansu, to ładny Googleplex, śliczne błonia wokół siedziby korporacji, kolorowe rowery, czapeczki, zjeżdżalnie w holu i darmowe jedzenie. Wszystko ładne, piękne, kolorowe. Niby scenariusz próbuje kilka razy wykpić ten przepych, ale robi to tak delikatnie i bojaźliwie, że praktycznie niezauważalnie. Poziom humoru nie jest jednak całkowicie winą internetowego hegemona, ponieważ Levy już wcześniej zaprezentował nijakie podejście do filmowej komedii w Różowej Panterze, dwóch częściach Nocy w muzeum i Nocnej randce.
Aktorzy dostosowali się do całości produkcji. Vince Vaughn gra Vince’a Vaughna, a Owen Wilson to po prostu Owen Wilson. Ciężko znaleźć aktorów, którzy tak bardzo jadą na autopilocie i ich rzeczywisty wizerunek całkowicie pożera każdą postać, jaką odgrywają. Czasami to działa, pierwszy gwiazdor potrafił wyciągnąć dużo ze swojej wygadanej i cwaniackiej persony w Swingers, Old School czy Polowaniu na druhny… kilka dobrych lat temu – dzisiaj to archaizm, a nawet jakaś forma wołania o pomoc (co ciekawe, aktor odpowiada również za scenariusz). Podobnie jest w przypadku Wilsona, który ma jednak to szczęście, że niektórzy twórcy (Wes Anderson, Woody Allen) potrafią świetnie wykorzystać jego aksamitny głos i zmrużone oczy, jednak gdy trafia na reżysera bez pomysłu, to po dłuższym czasie (seria o Fockersach czy absolutnie nieudolne Bez smyczy) są zwyczajnie irytujące. Ostatecznie dostajemy po prostu dwóch starzejących się facetów, którzy robią z siebie idiotów w otoczeniu przerysowanych nastoletnich (nerd, cnotka, sarkazmator, azjata, bogaty dupek z brytyjskim akcentem oraz dwóch gości z nadwagą) i starszych (hindus, pracoholiczka) chodzących klisz. Oczywiście w pewnym momencie zaczynamy kibicować tłamszonym bohaterom, ale to raczej wyuczony odruch, a nie moc samej historii – te elementy są tak wyświechtane, że zamieniają widzów w psa Pawłowa. Warty wspomnienia jest jeszcze kilkuminutowy występ Johna Goodmana, ale jedynie z tego powodu, że kradnie film samą swoja obecnością – co nie jest trudne w tym wypadku.
Film nie potrafi zaskoczyć w żadnym aspekcie, opowiada historię, którą przedstawiano lepiej już kilkaset razy, nie bawi i jest po prostu za długi. Wielkie korporacje oraz dobre kino nie idą ze sobą w parze, jeśli to drugie podchodzi do pierwszego jak pies do jeża. Odradzam seans w kinie. Jedynym ratunkiem dla Stażystów jest wspomniany już niedzielny obiad i zapijanie kolejnych suchych żartów babcinym kompotem, żeby przypadkiem się nie odwodnić.
PS. Najciekawszym elementem filmu są oryginalne napisy końcowe, będące apogeum reklamowania aplikacji Google.