STAN I OLLIE. O tym, jak Flip pokochał Flapa
Mam słabość do filmów opowiadających o złotych latach Hollywood – przybliżają mistyczne czasy, kiedy każda wytwórnia miała w swoim katalogu dziesiątkę megagwiazd uwielbianych przez tłumy. Stan Laurel i Oliver Hardy prawdopodobnie nie byli na liście najbardziej elektryzujących nazwisk w fabryce snów, ale w swoim fachu – rozśmieszaniu widowni – byli niezrównani. Jako legendarny duet Flip i Flap wystąpili w ponad 100 produkcjach, a przede wszystkim zostali najlepszymi przyjaciółmi. O tej niezwykle wzruszającej relacji opowiada właśnie film Stan i Ollie w reżyserii Jona S. Bairda.
Nie jest to typowa biografia w stylu „origin story” – to raczej rozdział z kroniki pewnej przyjaźni, która zaczęła się na gruncie zawodowym, ale szybko przeniknęła do życia prywatnego Stana Laurela i Olivera Hardy’ego. Łączyło ich zamiłowanie do tworzenia – nieustannie wymyślali nowe gagi, omawiali scenki i całe scenariusze, przerabiali dawne skecze, by wydobyć z nich coś nowego. Nawet gdy nie byli na planie filmowym, występowali – potrafili odegrać prześmieszną scenkę na ulicy, w restauracji czy hotelu. Ten element osobowości obu dżentelmenów jest w Stanie i Olliem pokazany w bardzo sympatyczny sposób – w jednej ze scen Laurel i Hardy meldują się w niewielkim hotelu w Newcastle i zupełnie spontanicznie, bez wcześniejszych uzgodnień wykonują przezabawny skecz, ku uciesze młodej recepcjonistki. Baird reżyseruje ten film w sposób zupełnie zaskakujący, zwłaszcza dla tych, którzy spodziewali się klasycznej notki biograficznej – cała historia skupia się na bardzo konkretnym, w dodatku schyłkowym okresie artystycznej działalności Flipa i Flapa i pozwala widzom dłużej przyjrzeć się interakcjom słynnych komików. Niewiele jest scen, w której Laurel i Hardy pojawiają się osobno – reżyser do maksimum wykorzystał potencjał tkwiący w tych postaciach i łączącej je relacji. Gdyby film Bairda miał podtytuł Sceny z życia małżeńskiego, tylko nieznacznie mijałby się z prawdą.
Bo Stan i Ollie znali się lepiej niż niejedna para kochanków – pewnie dlatego ich relacja była trwalsza niż którekolwiek z licznych małżeństw każdego z nich (Hardy miał trzy żony, Laurel aż cztery!). O tym, jak dobrze się znali, świadczą krótkie, na pozór niewiele znaczące sceny, w których ujawnia się zażyłość pomiędzy bohaterami – jak wtedy, gdy Stan podpowiada kelnerce, jaką herbatę lubi jego przyjaciel. Króciutki dialog mówi więcej o uczuciu, jakim Laurel darzy swego przyjaciela, niż powiedziałoby niejedno emocjonalne wyznanie. I właśnie z takich uroczych miniatur składa się ten seans, który być może nie jest przykładem wybitnego kina, ale trafia w serce widza ukazaniem bliskiej relacji dwojga przyjaciół. Ci, którzy dostają wypieków na twarzy na sam dźwięk hasła „złota era Hollywood”, z pewnością docenią nawiązania do ówczesnych realiów w amerykańskim kinie – padają nazwiska ówczesnych gwiazd ekranu, a przyjaźń Stana i Olliego zostaje wystawiona na próbę z powodów tak prozaicznych, jak zobowiązania kontraktowe. W filmie Bairda widzimy bohaterów w schyłkowym okresie ich kariery, gdy, licząc na możliwość zebrania funduszy na pełnometrażową ekranizację przygód Robin Hooda, odbywają sceniczne tournée po Wielkiej Brytanii. Zwykle w takich sytuacjach dawne gwiazdy załamują się i użalają nad sobą, ale nie Laurel i Hardy – oni wciąż starają się obrócić mało nobilitującą sytuację w coś pozytywnego, spotykając się z niezwykle przychylnym odbiorem w teatrach i salach koncertowych. Na moment znowu stają się królami komedii i śmiechu, bez względu na to, na jak małej scenie występują.
Steve Coogan i John C. Reilly wykonują fantastyczną pracę, wcielając się w odpowiednio Stana Laurela i Olivera Hardy’ego. W przypadku tego drugiego sporo robi charakteryzacja, ale to przesympatyczne usposobienie obu panów, ich zamiłowanie do rozśmieszania i wprawiania innych w dobry nastrój – to jest największą wartością Stana i Olliego. Coogan i Reilly w dużym stopniu przypominają legendarnych komików, ale nie tylko o podobieństwo tu chodziło – ważniejsze było, by przekazać naturę relacji bliskich sobie przyjaciół oraz magii, która towarzyszyła ich występom, a to udało się tu bezbłędnie. I choć jest to, mimo częstych zmian lokalizacji, film dość statyczny i bardziej „laurkowy” niż odkrywający nowe interpretacje dawnych gwiazd, to jednak pozwala widzowi jeszcze lepiej zrozumieć, w czym tkwił niezaprzeczalny urok duetu Laurel & Hardy.