search
REKLAMA
Czarno na białym

ŚPIEWAK JAZZBANDU (1927). 90 lat od premiery

Jacek Lubiński

6 października 2017

REKLAMA

Raz na jakiś czas trafia się film, który – świadomie bądź nie – dokonuje przełomu. Prawdziwej rewolucji nie tylko w obrębie gatunku lub kina, ale nawet szeroko pojętej techniki. Jasnym jest, że zdecydowana większość takich przypadków rozbija się o wszelakie efekty, z których tymi znanymi szerzej wśród publiczności są tak zwane triki wizualnie, powszechnie nazywane specjalnymi. Ale i w kwestii dźwiękowej dziesiąta muza potrafi zaskoczyć. Dolby Atmos, Dolby Digital, Surround, DTS, THX, CDS… Wszystkich tych popularnych wśród fanów kina domowego skrótów i hasełek nie byłoby zapewne dziś, gdyby nie Śpiewak jazzbandu – ryzykowne przedsięwzięcie z 1927 roku, które stało się hitem sezonu, a na kartach historii zapisało się jako pierwszy film dźwiękowy oraz pierwszy musical hollywoodzki.

Tłumy pod jednym z kin wyświetlających <em>Śpiewaka jazzbandu<em>

Żyjący w getcie na Manhattanie Jakie Rabinowitz (Al Jolson) jest synem kantora (rodzaj kapłana żydowskiego, który śpiewa w trakcie ważnych uroczystości). Ojciec (Warner Oland) chce oczywiście, aby został jego następcą i tym samym pielęgnował wielopokoleniową, świecką tradycję rodu. Nic z tego! Obdarzony wyjątkowym głosem Jackie marzy raczej o występach scenicznych, a jego największym zainteresowaniem jest najbardziej grzeszny gatunek muzyki – jazz. Popada zatem w oczywisty konflikt z rodzicielem, który, na przekór błaganiom bardziej pokojowo nastawionej do pasji syna matki (Eugenie Besserer), wyrzeka się go. Jackie odchodzi z domu i z czasem zaczyna osiągać coraz większe sukcesy pod pseudonimem Jack Robin. Wciąż jednak pragnie akceptacji ze strony ojca. Opromieniony wczesną sławą odwiedza stary dom, gdzie szybko przekonuje się o tym, że czas nie zdołał wyleczyć ran. Wkrótce będzie musiał wybrać pomiędzy od dawna wyczekiwaną szansą na wielką karierę a lojalnością i obowiązkiem względem własnej religii oraz rodziny…

Prosta historia, ale też trudno wymagać od kończącego w tym roku okrągłe 90 lat filmu, aby zaskakiwał fabułą. Ta jest przejrzysta i uniwersalna. Zresztą Śpiewak jazzbandu to w dużej mierze nadal produkcja niema, zatem stawiająca przede wszystkim na wyraźną ekspresję aktorów, jasny konflikt i opowiadanie obrazem, który co jakiś czas uzupełniają plansze z napisami. Dźwięk jest tu zaledwie dodatkiem, wisienką na torcie, która miała przyciągnąć do kin tłumy widzów – co zresztą udało się bez problemu, gdyż przy budżecie 422 tysięcy ówczesnych dolarów (niespełna sześć baniek w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze) zarobił aż 7,6 milionów (obecnie byłoby to ponad 27 tychże).

Nadal stanowi on jeden z największych sukcesów finansowych rodzinnej wytwórni Warner Brothers.

Co ciekawe, do tego rekordu kasowego dochodzi także rozmach dystrybucji – film rozpowszechniano w całych Stanach Zjednoczonych na aż 235 kopiach, i to także w kinach, które nie miały możliwości odtworzyć jego ścieżki dźwiękowej zapisanej w systemie Vitaphone. Biorąc pod uwagę koszta taśmy filmowej oraz, co ważniejsze, nagranego na odrębnych dyskach dźwięku, jest to liczba wręcz zaporowa (nawet obecnie średnia liczba kopii na film raczej nie przekracza dwustu). Zwłaszcza przy uwzględnieniu, że półtorej godziny materiału oznaczało dla operatora zabawę ze zmianą aż piętnastu szpul filmu i drugich tylu towarzyszących im dysków, na których ostatecznie znalazło się zaledwie… sto dwadzieścia sekund piosenek i towarzyszących im zdawkowych dialogów – ze współczesnej perspektywy mocno chropowatych, kiepsko zsynchronizowanych, często wyraźnie improwizowanych.

Jak widać, takie ryzyko opłaciło się urodzonemu w Polsce Samuelowi Warnerowi i jego braciom, choć on sam nigdy się o tym nie przekonał, umierając przedwcześnie ledwie dzień przed planowaną premierą. Nie widział więc, jak jego wymarzony projekt dźwiękowy dosłownie poraził społeczeństwo i krytyków. The Jazz Singer – tak brzmi oryginalny tytuł, zatem trudno tu było o porażkę w jego tłumaczeniu – otrzymał nominację do Oscara za scenariusz (Alfred A. Cohn) oraz pierwszą w historii specjalną nagrodę honorową za zrewolucjonizowanie przemysłu filmowego. I choć rewolucja ta trwała jeszcze kilka lat, w trakcie których dążono przede wszystkim do zminimalizowania wysokich kosztów produkcji i dystrybucji tak zwanych filmów „gadanych” (ang. talkies), to nie ulega wątpliwości, że to właśnie Śpiewak…, do spółki z późniejszymi o rok, czysto dialogowymi Światłami Nowego Jorku, faktycznie wprowadził kinematografię na nowe tory.

Mimo iż sam system dźwiękowy Vitaphone zdechł stosunkowo szybko, to Hollywood, a później także cały zachodni świat, zdołały do końca danej dekady niemal całkowicie przestawić się na kręcenie wyłącznie filmów dźwiękowych. W latach trzydziestych kino nieme na dobre odeszło do lamusa, a wiele z dotychczasowych, niekiedy wręcz pięknych karier osobowości dużego ekranu przestało istnieć praktycznie z dnia na dzień. Żaden z późniejszych wynalazków – ani kolor, ani telewizja, ani eksperymenty z trójwymiarem, ani też rosnące w siłę efekty komputerowe czy w końcu także Internet – nie zdołał równie mocno odbić się na wizerunku dziesiątej muzy.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA