ŚPIĄCA KRÓLEWNA. Produkt końca lat 50. ubiegłego wieku
Mija 61 lat od premiery Śpiącej królewny. Oglądając ten film dzisiaj, można dostrzec, że nie mamy do czynienia z produktem, który przetrwałby próbę czasu. W moim mniemaniu jest to najsłabsze dzieło klasycznego Disneya. Co prawda animacja dalej wypada niesamowicie i jest właściwie niejako klasyką, jednak sama historia, jak i jej liczne elementy, zupełnie nie przystają do współczesnej rzeczywistości.
Wracając do momentu, w którym ten film powstał: trzeba zaznaczyć, że firma Disney na przełomie lat 50. i 60. musiała stawić czoła wielu wyzwaniom. Z jednej strony poszczególne zasoby były przekazywane do telewizji, a z drugiej w planach było uruchomienie pierwszego parku tematycznego, czyli Disneylandu. Film Śpiąca królewna miał być produkcją, która nadałaby studiu status legendy – co z perspektywy czasu okazało się całkowicie bezsensowne (bo studio legendą już było) – jednocześnie przywracając radość światu animacji pełnometrażowej.
Każda minuta filmu pokazuje, że mamy do czynienia z produkcją, na którą nie szczędzono środków. Całość kosztowała 6 milionów dolarów, co według obecnego przelicznika daje zawrotną – jak na film animowany – sumę ponad 52 milionów dolarów. W efekcie jest to bez wątpienia jedna z bardziej dokładnych animacji. Tła są niesamowite – dają widzowi poczucie, że faktycznie znajduje się w samym środku bajki. Niestety całość okazała się totalną porażką w box offisie, co warunkowało całkowitą zmianę modelu produkcji, dzięki czemu przy kolejnych filmach wykorzystywana była znacznie tańsza animacja.
Koncentrując się jednak na wadach, w pierwszej kolejności należy wskazać na sposób prowadzenia narracji. Film trwa godzinę i dwanaście minut. Choć to niedługi metraż, fabuła jest rozciągnięta do granic możliwości. Mówiąc w skrócie, na księżniczkę w dniu jej narodzin zostaje nałożona klątwa przez złą Maleficent (pol. Diabolina). Następnie bohaterka zostaje ukryta w lesie przez trzy dobre wróżki – ma tam przebywać do dnia swoich 16. urodzin – po czym zostaje ukłuta wrzecionem, zapada w sen (podobnie jak wszyscy na królewskim dworze), a książę musi zabić smoka, by ją uratować przy pomocy pocałunku. Fabuła jest płytka i nijaka. Nie powinniśmy się bać tego powiedzieć. Nie pomagają slapstickowe wstawki ze zwierzętami.
Podobne wpisy
Najlepiej z tego wszystkiego wypada czarny charakter. Antagonistka jest tutaj kwintesencją zła. To postać fascynująca, mroczna i zapadająca w pamięć. Każdy kolejny seans utwierdza tylko w przekonaniu, że to ona powinna zostać główną bohaterką tej historii. Niestety nikt nigdy nie mówi widzowi, dlaczego jest ona złą czarownicą i sprzymierzyła się z siłami ciemności. Cała reszta, czyli główni bohaterowie i drugi plan, to jedno wielkie nieporozumienie. Tytułowa bohaterka to po raz kolejny „biała kartka”, która aż prosi się o odrobinę osobowości. To samo dotyczy wróżek, które tak naprawdę mówią księżniczce Aurorze, co ma robić w życiu, a potem instruują księcia, jak ma pokonać siły zła. Non stop mu pomagają, bo, jak widać na załączonym obrazku, sam, bez pomocy magii, nie dałby rady.
Warto jednak zaznaczyć, że fabuła oddaje poglądy z lat, w których powstała. Mowa w tym przypadku o przekonaniu, zgodnie z którym młode dziewczyny ślepo muszą słuchać rodziców, podczas gdy ślub to idealne, a co za tym idzie: jedyne, rozwiązanie dla dziewczyny kończącej 16 lat. Bo przecież nic lepszego jej w życiu nie spotka. To także niesamowicie stereotypowe podejście do kwestii etykietowania osób. Ludzie byli bowiem przekonani, że jeśli ktoś przez społeczność został uznany za złego, nie ma żadnych szans na odkupienie win. Znajduje to swoje bezpośrednie odzwierciedlenie właśnie w Śpiącej królewnie. Współcześnie założenia te okazują się tak bezsensowne, jak bezsensownie brzmią. Z tego względu główne przesłanie filmu wydaje się dziś dość dziwaczną ciekawostką, z którą jednak młodzi widzowie nie powinni mieć dłużej styczności.
Jak można zauważyć, to tylko czubek góry lodowej problemów, które występują w przypadku tego filmu. Rola kobiety została sprowadzona do bycia ładnym dodatkiem do mężczyzny, a całość dalej wydaje się obecnie niczym więcej jak głupiutką klasyczną historią, która została przedstawiona w dość niesamowity sposób – przy pomocy animacji. Dalej jestem zdania, że balet Czajkowskiego, który posłużył za bezpośrednią podstawę filmu, wypada w tym przypadku znacznie lepiej, bo unika zbędnej ideologii. Chociaż, jak ktoś powiedział, Czajkowski to Czajkowski, więc tym bardziej cieszy, że nijaka historia przynajmniej oprawiona jest genialną muzyką.