SKÓRA, W KTÓREJ ŻYJĘ. Tajemnice i komplikacje
Pedro Almodovar jest już stałym gościem na filmowej mapie Nowych Horyzontów. Zostawiony “na deser”, pozwala odetchnąć po kilkunastu dniach filmowych wyzwań i niełatwych (nowych) doświadczeń. I mimo że ostatnio częściej zawodził niż zachwycał, w tym roku to właśnie dzięki niemu festiwal otrzymał pierwszorzędne zakończenie.
Skóra, w której żyję to kolejny po Drżącym ciele – opartym na powieści Ruth Randell, Live flesz – film Almodovara, w którym reżyser nie sięgnął do autorskiego scenariusza. Tym razem przełożył na język kina opowieść spod pióra Thierrego Jonqueta. Przyznaję, że bałam się takiego eksperymentu, nie do końca rozumiejąc wybór reżysera. Owszem, Tarantula jest sprawnie napisanym kryminałem ze szczyptą Almodovarowskiej perwersji, ale ostatecznie – rozczarowuje. Łatwo umyka z pamięci. Historia, której jak się zdaje nadrzędnym celem było zaszokowanie czytelnika, nie ma w sobie wystarczającego ładunku emocji, a starannie obmyśloną zagadkę łatwo rozszyfrować na długo przed jej rozwikłaniem przez samego autora. Co gorsza Jonquet nie wznosi się o wiele wyżej ponad fabularny galimatias. Nie kreśli zbyt ciekawych postaci, niektóre wątki rozbudowuje zbyt mocno, inne zaś zbywa niemal w kilku zdaniach. I, co jest najpoważniejszym moim zarzutem, nie ma dystansu do własnej fantazji.
Na szczęście to, co nie wyszło w formie literackiej, doskonale zagrało u reżysera. W Skórze…królują zemsta, skomplikowane relacje damsko-męskie (i nie tylko, wszak to Almodovar), skomplikowane tajemnice, piękna kobieta i przystojny chirurg plastyczny. Hiszpan powyciągał z pierwowzoru elementy tak przez siebie ukochane i przydał im zupełnie inny rodzaj dramaturgii. Przyprawił rozkosznym absurdem. Ubarwił dowcipem. Wzbogacił własnym temperamentem.
Co ciekawe, wielość składników spiętrzonych tu w szereg mniejszych lub większych tragedii nie idzie w parze z bogactwem estetycznym tego typu, do jakiego przyzwyczaił nas Almodovar. Jak sam to tłumaczy, a cytuję festiwalowy katalog, Poczułem, że muszę zrobić obraz formalnie odległy od mojej dotychczasowej twórczości. Odkryć siebie na nowo. Początkowo to “odkrywanie” zaskoczyło mnie dlatego, że Skóra, w której żyję niemal od pierwszych minut emanuje wizualnym chłodem. Przejaskrawione, pełne drobiazgów mieszkania kobiet na skraju załamania nerwowego zastąpiły eleganckie, nowoczesne wnętrza wolne od “brudnego” kiczu. Ów kicz włamuje się w kadr właściwie tylko na chwilę, pod postacią przebierańca, który przyczynia się do niemałego zamętu w cichej posiadłości doktora. W swoim rubasznym kostiumie, niczym wykrzyknik, przypomina, że Almodovar “siebie” całkowicie nie porzucił – ku mojej uciesze – a do filmowej rzeczywistości podchodzi z cudownym przymrużeniem oka.
Skąd więc ta skromność? U Almodovara kicz jest osobliwym narzędziem nazywania emocji. Pragnienia, by być kochanym, spełnionym, szczęśliwym, mają swoje odbicie w wizualnym przepychu. Tu natomiast emocje mają inny kontur, są znacznie bardziej mroczne i prowokują do czynów moralnie wątpliwych. Tu każdy z bohaterów skrywa drugą twarz, każdy manipuluje, żaden nie potrafi do siebie przywiązać na dłużej. Choć łatwo im współczuć, to niełatwo usprawiedliwić. Może dlatego ciepła, sympatyczna kiczowatość tak do nich nie pasuje. A zamiast niej pojawia się “arystokratyczne” przeestetyzowanie, camp.
Film jest swoistą wariacją na temat pełnej sprzeczności natury człowieka, na temat śmierci w jej wszystkich możliwych odsłonach – w tym jako zatraceniu tożsamości lub też jej zatraceniu jako doświadczeniu pokrewnemu śmierci. To dylemat u Almodovara nienowy, ale po raz pierwszy chyba pokazany tak przewrotnie i tak bezpośrednio. Także motyw voyeuryzmu, inaczej niż choćby w Kice, nie ma w sobie wiele z teatralnej zabawy, w której okna i drzwi są stale otwarte, a my możemy przez nie wejść bez pukania. To, co wcześniej było wyolbrzymione, tu jest znacznie bardziej naturalne, choć ma makabryczną przyczynę, której zdradzić nie mogę. Powiem tylko, że główna bohaterka zostaje okradziona z intymności, niemal naga wydaje się być najsłabszym przeciwnikiem w rozgrywanej wojnie. Znów inaczej niż we wcześniejszych filmach Hiszpana, gdzie to mężczyźni byli dodatkiem do silnego kobiecego ramienia.
Choć brzmi to bardzo poważnie, muszę zaznaczyć, że Skóra… to ten typ opowieści, której oglądanie raczej bawi niż wzrusza. To raczej tragikomiczne żonglowanie schematami dotyczącymi naszej płciowości, także kulturowej. Pytaniami o to, w jakim stopniu fizyczność odznacza się w naszej tożsamości, choć tym razem reżyser proponuje w tym temacie coś zupełnie nowego, ubierając całość w misternie uszytą intrygę. To wreszcie opowieść o pożądaniu jako perfidnej sztuczce – czy raczej strategii w grze o przetrwanie.
Skóra, w której żyję bywa refleksyjna, bywa smutna i przykra, jednak przede wszystkim sprawia ogromną przyjemność, pozostaje lekka, wolna od sentymentu. Choć wciąż emocjonalnie bogata, a na dodatek zwieńczona uroczo przedramatyzowanym zakończeniem. Celnie wymierzonym we wszelkie niedorzeczności fabuły, w której komedia miesza się z dramatem, a absurd towarzyszy grozie.
Tekst z archiwum film.org.pl.