Sklep dla samobójców
„Chciałbym, żeby to się wreszcie skończyło” – mówią o swoim życiu bohaterowie „Sklepu dla samobójców”. Podczas seansu doskonale ich rozumiałem. Też bardzo chciałem, żeby „to się wreszcie skończyło”, ale miałem raczej na myśli nieprzemyślany ciąg powtarzalnych grepsów i męczących piosenek, które składają się na nowy film Patrice’a Leconte’a.
Istnieje wiele powodów, dla których można lubić francuską animację, a jednym z najważniejszych jest jej oryginalność. Charakterystyczna kreska, duża ilość szalonych pomysłów i aura surrealizmu to cechy, dzięki którym filmy animowane takie jak „Trio z Belleville” zyskały wielu miłośników na całym świecie. „Sklep dla samobójców” próbuje się w ten nurt wpisać, ale ponosi sromotną klęskę właściwie na każdym polu. Brakuje tu tempa, dramaturgii, porządnego scenariusza, humoru i finezji.
Państwo Tuvache prowadzą tytułowy biznes od pokoleń. W pogrążonym w depresji francuskim społeczeństwie sklep dla samobójców jest przybytkiem obleganym i cenionym, a wygórowane ceny nie są dla „jednorazowych” klientów zbyt dużym utrapieniem. Problem pojawia się dopiero w momencie, kiedy na świat przychodzi trzecie dziecko Tuvache’ów: Alan, który – jak na złość – cały czas się uśmiecha i nie ma wcale ochoty podcinać sobie żył.
Pomysł wyjściowy animacji Patrice’a Leconte oferuje widzowi dużo więcej, niż gotowy film jest w stanie dostarczyć. Bardzo szybko okazuje się, że „Sklep dla samobójców” to klasyczny przykład konceptu, z którego dałoby się być może zrobić przyzwoitą krótkometrażówkę, a który został zupełnie bez potrzeby nadmuchany do rozmiarów filmu pełnometrażowego. Twórcy dwoją się i troją, żeby wypełnić jakoś te 75 minut projekcji, a że fabuły wystarcza co najwyżej na kwadrans, uciekają się do chwytów poniżej pasa – wstawiają kilka nieprowadzących donikąd wątków, a pozostały czas wypełniają piosenkami.
O jakości tych ostatnich niech świadczy fakt, że podczas każdego kolejnego numeru wokalnego z sali, na której byłem, uciekała co najmniej jedna osoba. Piosenki są tragiczne i nie jest to tylko i wyłącznie wina równie słabego polskiego dubbingu. Bohaterowie śpiewają dokładnie o tym, co w danej chwili widzimy na ekranie, a aranżację muzyczną przygotowywał ktoś, kto wyraźnie próbował naśladować Danny’ego Elfmana, ale talentu nie miał za grosz. Zresztą, nawet gdyby utwory były nieco bardziej dowcipne i wybijały się z ogólnej miernoty, nie udałoby im się uratować tego filmu. W „Sklepie dla samobójców” leży bowiem prawie wszystko – od scenariusza, który swoją konstrukcją przypomina przeciętne wypracowanie gimnazjalne (20 procent treści plus 80 procent lania wody) po bohaterów, którym za żadne skarby nie chce się kibicować.
Polski dubbing jest tutaj – nomen omen – gwoździem do trumny. Miło, że dystrybutorowi udało się zaangażować – tu cytat z plakatu – „plejadę gwiazd i elitę kabaretów”, ale co z tego, że w nagrywanie polskiej ścieżki dźwiękowej zaangażowani byli członkowie Ani Mru Mru, Kabaretu Moralnego Niepokoju czy – zdecydowanie najlepszego w tym zestawie – nieistniejącego już Kabaretu Potem, skoro dialogi męczą, a wszystkie żarty opierają się na tej samej, bardzo zresztą prostej dwuznaczności językowej: jeden z bohaterów wypowiada zdanie związane w jakiś sposób ze śmiercią („żona mnie zabije, jak się dowie”; „zaraz padnę trupem”), które w kontekście całej fabuły można rozumieć dosłownie lub w przenośni. No po prostu jajca na całego.
Jedynym aspektem „Sklepu dla samobójców”, który jakoś się broni, jest sama animacja. Bohaterowie wyglądają jak postacie z filmów Tima Burtona albo „Rodziny Addamsów”, a filmowe miasto – pozbawione słońca, smutne i skąpane w deszczu – przypomina trochę miejsce akcji „Łowcy androidów”. Jest w tym jakiś pomysł; widać profesjonalizm animatorów, którzy starają się nadrabiać błędy scenarzystów.
Ładne obrazki nie czynią jednak ze „Sklepu dla samobójców” filmu wartego obejrzenia. To nadal animacja dla nikogo – dla dzieci zbyt brutalna i ponura, a dla dorosłych zbyt banalna i nieciekawa. Idąc tropem wybornych żartów serwowanych przez twórców filmu – to po prostu taki gniot, że idzie się pochlastać.