SHORTBUS – PRZEGLĄD KINA EROTYCZNEGO WG KMF
Czego można spodziewać się po filmie, w którym jeden z bohaterów, już w pierwszych scenach, próbuje włożyć sobie penisa do ust? Fajna komedia, nie? Mało wyszukany dowcip idzie jednak dalej – koleś dopina swego i wkłada prącie w gardło. Brawo, niejeden facet chciałby być tak wygimnastykowany. Po chwili kulminacja – wiadomo jaka – i oblizywanie się.
W ten sposób zaczyna się “ShortBus”, amerykańskie dzieło niezależne z pięknego miasta Nowy Jork.
Zbulwersowani? Sposobem onanizowania się, czy skutkiem onanizowania się? Reżyser, John Cameron Mitchell, nie oszczędza nikogo, a tym bardziej grzecznych dziewczynek i miłych chłopców, których mamusie, kładąc do łóżeczka, sprawdzały, czy rączki spoczywają na kołderce. Twórca ciekawego dramatu o transwestytach (z 2001 roku, “Hedwig and the Angry Inch”) proponuje zabawę w przyglądanie się sztuce współczesnej, w której moralne granice z każdym rokiem ulegają burzeniu – i jest to zabawa ciekawa o tyle, o ile inspirująca intelektualnie rozgrzane głowy.
Spocić się ciągłym bulwersowaniem się na “ShortBus” można. Oto kilka gołych faktów: sperma pryska kilkukrotnie, w tym na ścianę; seks grupowy bawi; seks homoseksualny bawi bardziej; najbardziej bawi homoseksualny trójkąt miłosny, ewentualnie wibrujące jajo w kroku wywołujące kontrolowane, za pomocą pilota, rozkoszne spazmy. Masturbacja ratuje – masturbacja raduje. Klaps w pośladek cieszy, klaps mocniejszy wywołuje orgazm. Samo życie.
Gdybym, tak jak czytelnicy, spotkał się po raz pierwszy z powyższym skromnym opisem “ShortBus”, podrapałbym się w głowę i uznał opisywany film za przeciętny pornol, o którym autor pisze nie wiadomo z jakich przyczyn. Przyczyn jest jednak kilka, w tym ta najważniejsza – film Mitchella jest czymś więcej ponad porno, a przynajmniej próbuje być, a skoro próbuje, to wpisuje się w celuloidowy trend, którego nie wypada ignorować. Można więc streścić w ten sposób: “ShortBus” to film o poszukiwaniu sensu seksu. Ale kto by chciał takie filmy oglądać…
Artyści rozsmakowują się czasem w skandalizowaniu. Lepiej zapomnieć o “Ostatnim Tango w Paryżu”, “Emanuelle” czy “Nagim instynkcie” – to niewinne kino popołudniowe, w którym skandalem było już samo pojawienie się ludzi uprawiających seks (no, może oprócz “Caliguli”, ale to wyjątkowa bajka). Obecnie widok naturalistycznie kopulujących par sprowadza się do, po pierwsze, pokazania tego, czego w kinie jeszcze nie było, a po drugie, przemycenia historii na tyle ambitnych, że widz zapomina na chwilę o uskutecznianych technikach kopulacji. Ideałem w wyważaniu formy i treści okazała się “Intymność” – aktorzy, znakomici zresztą, kochali się ze sobą naprawdę, co wywołało w sumie buczenie kilku purytan, natomiast reszta widzów była przejęta niebanalną opowieścią o samotności, od której próbują uciec bohaterowie (Niedźwiedź w Berlinie nie był przypadkiem). Wcześniej byli “Idioci” Larsa von Triera ze sceną autentycznego seksu grupowego, później pojawiło się “9 songs” Winterbottoma, czyli nic więcej jak tylko życzliwe spojrzenie na różne pozycje seksualne z nowofalową brytyjską muzyką w tle. W Cannes skandal wywołała scena z “The Brown Bunny”, w której Chloe Sevigny oralnie pobudzała Vincenta Gallo i w sumie to najciekawsze w tych przesadnie poetyckich, przeintelektualizowanych banialukach niespełnionego artysty. Z kolei “Baise-moi”, również bawiące się realistyczną cielesnością, to idiotyczna francuska historia o zabijaniu i seksie odgrywana przez autentyczne gwiazdki porno.
I pojawia się “Shortbus”. Bez zbędnej pruderii, od samego początku Mitchell atakuje oczy wszystkim tym, co zwykle jest wstydliwie skrywane. Opis przykładowych scen podałem wcześniej, więc całość zdaje się na tyle kontrowersyjna, że warto teraz zadać pytanie: po co to wszystko? Czemu służy widok penisa we wzwodzie? Czy rozterki mężatki, nie mogącej osiągnąć orgazmu, muszą być zobrazowane scenami sięgania palcami do majtek w ramach psychologicznej terapii? Jednoznacznej odpowiedzi nie mam, choć najłatwiej byłoby oskarżyć “ShortBus” o pretensjonalność w igraniu z emocjami. Jeśli w kinie pojawia się seks, to towarzyszą mu zazwyczaj trzy tezy:
1) seks jest ważny – ok, znamy, wiemy, doceniamy i dobrze, że ktoś o tym przypomina;
2) miłość jest ważniejsza od seksu – piękne, wzniosłe i szlachetne;
3) seks jest ważniejszy od miłości – to już jest bardziej odważne i niewygodne, a właśnie tym tropem idzie Mitchell pokazując dowody miłości w formach spotykanych na co dzień.
W “ShortBus” seks to zabawa, to rozrywka sama w sobie, to droga do przyjemności, uczuciowego spełnienia i chwilowego wzruszenia. Seks jak upicie się, jak wygrana w totka, jak oglądanie świetnego filmu i słuchanie jazzu z kieliszkiem dobrego wina w ręce. Innymi słowy, seks to czynność prozaiczna dogłębnie kształtująca sposób odbioru sygnałów płynących z tak zwanego życia. Miłość oczywiście istnieje, zaspokaja głód emocjonalny, ale to seks powoduje, że egzystencja czasami jest przyjemna. Tak fizycznie, tak hedonistycznie przyjemna, bez zbędnych w tym przypadku wielkich uczuć, które muszą być opisywane romantycznymi słowami.
https://www.youtube.com/watch?v=H8A1dwEhSMY
To mało? Według Mitchella wystarczająco dużo, żeby nadać sens wszystkiemu temu, co w miłości boli. Seks jako antidotum? Dlaczego nie. Pod tego typu tezą podpisują się twórcy “ShortBus” – są szczerzy, śmiali i pozytywnie nastrojeni. Zrobili dramat obyczajowy, trochę komediowy, chwilami pornograficzny, tak samo jak niektóre filmy pornograficzne są trochę dramatyczne, chwilami komediowe. Mądry film? Nie, ale niebanalny, mimo że forma mogłaby świadczyć o przeroście nad treścią. Co nie znaczy, że bez formy film miałby tę samą wartość.
Tekst z archiwum KMF.