SETKI BOBRÓW. Przygody z Minecraft [RECENZJA]
Odys Korczyński rozważał niedawno na łamach naszego portalu, czy film jest „religią plebsu czy rozrywką bogatych elit?”. Setki bobrów to, jakby na przekór postawionemu pytaniu, rozrywka plebsu – w najlepszym tego sformułowania znaczeniu. Film Mike’a Cheslika pozwala nam, współczesnym widzom, doświadczyć namiastki tego niesamowitego przeżycia, które było udziałem bywalców pierwszych amerykańskich nickelodeonów i odbiorców fabularnych eksperymentów Georgesa Mélièsa. Przez nieco ponad sto minut czujemy się jak ów błogosławiony plebs, który za pięć centów przenosił się do innego świata. Świata, w którym mieszkańców Księżyca można było unicestwić za pomocą parasola, a śmieszność gagów zależała niemalże wyłącznie od fizycznych umiejętności aktora.
Czas akcji jest bliżej nieokreślony, choć wszystko wskazuje na początek XIX wiek – okres, który w historii Stanów Zjednoczonych naznaczony jest dokonaniami pionierów osadnictwa. Główny bohater filmu – niejaki Jean Kayak wydaje się mieć wszystko, czego do szczęścia rzeczony pionier potrzebuje: własną, odwiedzaną przez okolicznych traperów tawernę oraz sad, który pozwala mu wytwarzać hektolitry cydru. Podstępne bobry doprowadzają go jednak do ruiny, przegryzając drewniane fundamenty gigantycznych beczek ze słodkim alkoholem. Pozbawione oparcia beczki, prawem slapsticku, turlają się wprost na chatkę bohatera. Nic nie można zrobić. Wszystko płonie, wybucha, katastrofa dzieje się na naszych oczach. Wtem nadchodzi zima, a pozbawiony domu, sadu oraz źródła utrzymania Kayak musi walczyć o przetrwanie. To znaczy: przejść powolną przemianę w trapera doskonałego.
Oczywiście, głównym punktem odniesienia jest w Setkach bobrów slapstick – i to ten spod znaku Bustera Keatona, a nie Charliego Chaplina (choć Dzisiejsze czasy pozostają w finale ważnym punktem odniesienia). Maksymalnie fizyczny, preferujący akrobatyczność oraz intensywność gagów kosztem psychologicznej głębi. Keaton nie potrzebował słów – za każdym razem dążył do jak najmniejszej liczby napisów międzyujęciowych. Uważał je za zbędny środek narracyjny, wybijający widza ze świata przedstawionego. Cheslik dumnie kontynuuje tę tradycję. W kontrze do innych współczesnych filmów niemych – takich jak Artysta czy Zew Cthulhu – twórca Setki bobrów prawie w ogóle nie korzysta z plansz tekstowych. Stawia na ruch, kluczowe informacje przekazuje za pomocą ekspresyjnych gestów i grymasów. Zbliża to konwencję jego filmu do kreskówki. Setki bobrów nie bez powodu reklamowane są przez polskiego dystrybutora jako aktorska odpowiedź na Zwariowane melodie. Pojedynki bohatera z tytułowymi zwierzętami do złudzenia przypominają starcia Kojota ze Strusiem Pędziwiatrem albo myśliwego Elmera Fudda z Królikiem Bugsem. Jest w nich ten sam rodzaj heroicznej wytrwałości, komizm wyrasta z powtórzeń, dziesiątek prób zakończonych spektakularnym fiaskiem. Różnica w tym, że Kayak – w przeciwieństwie do Kojota i Elmera – nie jest z góry skazany na porażkę.
Zdobyte doświadczenie owocuje kolejnymi upolowanymi bobrami. Wykupione w pobliskim sklepie pułapki oraz narzędzia ułatwiają zadanie, sprawując się zdecydowanie lepiej niż sprzęt, którym dysponował arcywróg Strusia Pędziwiatra. Cheslik sięga w tym momencie po estetykę gier wideo, przenosząc elementy rozgrywki (wizyty w sklepie, odkrywanie minimapy, wykonywanie questów) na medium filmowe. Nie robi tego co prawda bezszwowo, a efekt bywa lekko (czasami bardziej niż lekko) irytujący, starania docenić jednak warto. W wywiadach udzielanych wspólnie z Rylandem Bricksonem Cole’em Tewsem, współscenarzystą i odtwórcą głównej roli, reżyser twierdzi, że ich największą inspiracją był w tej materii Super Mario Galaxy 2 – ulubiona gra Tewsa z dzieciństwa. Mnie natomiast, jako osobie wychowanej w pierwszej i drugiej dekadzie XXI wieku, Setki bobrów kojarzą się nieodwołalnie z Minecraftem. I nie chodzi wyłącznie o czysto survivalowy model rozgrywki, ale również o historię produkcji. Film Cheslika, podobnie jak gra Mojanga, to rezultat pracy małej grupy pasjonatów – w dużej mierze kolegów reżysera z liceum, collage’u i innych etapów edukacji. Projekt całkowicie niezależny, a może inaczej: zależny w mniejszym stopniu od pieniędzy, a w większym od wytrwałości i zaangażowania osób, które poświęciły wolny czas, aby potarzać się przed kamerą w pluszowych kostiumach zwierząt.
Choć Setki bobrów kosztowały – w dużym przybliżeniu – sześć patyków i pięć szyszek, to wyglądają lepiej i ciekawiej niż niejedna produkcja zrealizowana za grube miliony. Cheslik umiejętnie korzysta bowiem z najwybitniejszego osiągnięcia sztuki filmowej, czyli głębi ostrości (myśl André Bazina wiecznie żywa). Jeżeli protoplastami komizmu są w Setkach bobrów Buster Keaton i Chuck Jones, to protoplastą formalnym, zaraz obok niezastąpionego Mélièsa, wydaje się Jacques Tati. Ślady twórcy (i odtwórcy) legendarnego pana Hulota wytropić można tu bez większego problemu: wystarczy uważnie przyjrzeć się wieloplanowym kompozycjom, odszyfrować dodatkowe porcje humoru, ukryte głęboko wewnątrz kadrów. Setki bobrów największe wrażenie robią właśnie pod kątem wizualnym. Cheslick i jego ekipa przywracają wiarę w to, że do zrobienia fascynującego filmu wystarczy kilkanaście dolarów i kilkudziesięciu zapaleńców, w tym chociaż jeden ze znajomością podstawowych funkcji Adobe After Effects.