Seria(l) niefortunnych zdarzeń. Recenzja
Najdroższy serial w historii Netflixa musiał wiązać się z największymi w historii oczekiwaniami włodarzy platformy. Niestety efekt okazał się dokładnie odwrotny, a Seria niefortunnych zdarzeń to przede wszystkim potworna nuda.
Od pierwszych minut nie ma najmniejszych wątpliwości – Barry Sonnenfeld próbuje przywołać ducha Tima Burtona, ducha kinowej Serii niefortunnych zdarzeń, a nawet ducha swoich wcześniejszych filmów (przede wszystkim Rodziny Addamsów). Celowe przerysowanie tym razem nie sprawdziło się i to z wielu powodów. Brak oryginalnych pomysłów, błękitne tło niemal przebijające się przez efekty specjalne, fatalna gra prawie każdego z zaangażowanych w przedsięwzięcie aktorów… Być może każde z tych potknięć dałoby się umniejszyć dzięki czysto rozrywkowym walorom, gdyby nie pozbawiona polotu, recyklingowa fabuła. Każdy z ośmiu odcinków podzielonych na cztery części różnił się od siebie tak bardzo, jak Kevin sam w domu różni się od Kevina samego w Nowym Jorku…
Zostajemy zmuszeni do nieustannego przerabiania tego samego schematu, w którym wysokobudżetowym efektom towarzyszą namiastka akcji i całe mnóstwo gier oraz zabaw słownych. Momentami można odnieść wrażenie, że Sonnenfeld wpadł na równie absurdalny pomysł, co Peter Berg, autor adaptacji gry strategiczno-planszowej okręty (powszechnie nazywanej statkami), z tym, że tutaj za materiał bazowy posłużyły Scrabble. Przemądrzałe dzieciaki wzbudzają sympatię wyłącznie ze względu na status sierot, stosując tym samym terror emocjonalny na widzach. Na początku każdego cyklu wydarzeń wpadają w kłopoty, a kłopoty w ich wydaniu daleko wykraczają poza współczesne bajki dla najmłodszych, przypominają raczej brutalne baśni braci Grimm. Niedługo później pojawia się jednak dobra duszyczka, zazwyczaj niezbyt rozgarnięta i niedowierzająca oczywistej krzywdzie, jaka spotyka rodzeństwo Baudelaire. Napięcie rośnie, zło już świętuje triumf, gdy w ostatniej chwili nagły zwrot akcji sprowadza wydarzenia na właściwy tor… i tak w kółko, cztery razy. Pod koniec drugiego miałem nadzieję, że hrabia Olaf dopnie swego chociażby po to, aby przerwać irytujący, kreskówkowy rytm rodem ze Strusia Pędziwiatra czy Dastardly i Muttley w swych latających maszynach. Podczas seansu ostatniego odcinku było mi natomiast już wszystko jedno, byleby przetrwać do końca.
Zostajemy zmuszeni do nieustannego przerabiania tego samego schematu, w którym wysokobudżetowym efektom towarzyszy namiastka akcji i całe mnóstwo gier oraz zabaw słownych.
Poza groteskowym nastrojem, serial Sonnenfelda ma jeszcze jedną cechę bliską horrorowi – centralną postacią jest tutaj główny zły. Hrabia Olaf w wykonaniu Neila Patricka Harrisa przypomina Mortdecaia w wykonaniu Johnny’ego Deppa. Sprawia wrażenie roli na siłę wyrwanej z innego filmu, wtórnej, pozbawionej charyzmy. Być może wynika to z tego, że sam hrabia także jest aktorem, i to fatalnym, a Harris musi odegrać źle grającego. Wystarczy jednak porównanie do kinowej wersji według Jima Carreya, aby dostrzec, jak ogromny potencjał drzemie w tej postaci. Pozostali spisują się jeszcze gorzej, ich role są płaskie, nie wzbudzają żadnych emocji i dzielą się na krystalicznie dobre (a jednocześnie głupiutkie) oraz złe do szpiku kości (nadzwyczajnie inteligentne i przebiegłe). Nie jest to winą samego rzemiosła (w obsadzie znaleźli się tacy fachowcy jak Alfre Woodard, Joan Cusack czy Don Johnson), lecz marnego, niedbałego scenariusza.
Trudno sprecyzować, do jakiej publiczności Seria niefortunnych zdarzeń jest skierowana. Bezwzględny morderca policzkujący dziecko z rozkoszą wymalowaną na twarzy to czarny charakter przeznaczony dla odbiorcy dorosłego, cała historia została jednak przedstawiona w taki sposób, że nawet licealista może mieć trudności ze skoncentrowaniem się na szytej grubymi nićmi intrydze. Banalne zagadki; wciąż parafrazowane, dokładnie te same kwestie; narracja Lemony’ego Snicketa, który nie odsłania nowych wątków, a jedynie od czasu do czasu podsumowuje dotychczasowe i nader wszystko silenie się na tajemniczość, gdy niemal od początku wszystkie karty zostają wyłożone na stół (niektóre odcinki Scooby’ego-Doo potrafiły być znacznie bardziej zagadkowe) to irytujące zabiegi, przez które przebrnąłem nie siłą własnej woli, ale koniecznością zapoznania się z całym materiałem przed napisaniem niniejszego tekstu.
Mam nadzieję, że po serii imponujących sukcesów Netflix nie będzie musiał mierzyć się z serią niefortunnych produkcji. Niestety najbardziej trafną recenzją najnowszej jest jej tytuł.
korekta: Kornelia Farynowska