Sąsiady
“Ło, ale faza, gdy oglądam takie filmy, tęsknię za grzybami” – mówi podstarzały pan w stylu jarocińskim, siedzący obok mnie w kinie. Coś w tym jest, choć ja się na projekcji filmu “Sąsiady” nie przeraziłem skalą surrealizmu, bo Grzegorz Królikiewicz zajmuje się właśnie tym, co realne; widokami nie z lotu ptaka albo pięknymi zbliżeniami na biurowce, tylko czymś o wiele mniej reprezentatywnym. Te “ładne” światy Królikiewicza nie interesują. On szuka zachlapanych przesłodzoną herbatą cerat, odchodzących farb z framug mieszkań w starej kamienicy oraz pełnych bruzd twarzy jego mieszkańca. Pasta do zębów? Tego produktu brak.
Konstrukcja fabularna może być za męcząca dla niedzielnego kinomaniaka, bowiem mamy tutaj segmenty, krótkie, wręcz kalejdoskopowe, ale mimo wszystko płynne, bo reżyser ani na chwilę nie wychodzi poza łódzkie blokowisko i przypomina nam, że trudno bohaterom wystawić nogę poza to uniwersum. Film rozpoczyna się od ujęcia szczeliny między dwoma murami. Królikiewicz nie robi więc najazdu ze swoją kamerką na biedotę Łodzi; woli wpychać się jak robak, który skacze między różnymi historiami, zupełnie przypadkowo trafiając na dziwność codzienności. Małżeństwo chcące sobie dogodzić, bo podnieca je obraz sąsiada okładającego za oknem swoją żonę? Świni najlepiej żyje się w wannie? Wodzony na pokuszenie przez puszczalską pannę zakompleksiony ksiądz, który – żeby było dziwniej – obudowany jest monstrualnymi mięśniami? Ludzie, których rytm rodzinny wyznacza “od Bożego Narodzenia do Wielkanocy”? Albo smutna niezwykle historia inteligenta, który swoją niemożnością awansu społecznego doprowadza się do upokorzenia i morfuje w królika?
Taka to galeria postaci zasila Królewiczowy film, niemniej dziwny niż poprzednie, a jednak bardziej świadomy. Gdyby reżyser chciał się zabawić w reportażystę i zarysować nam pewną grupę społeczną użalającą się do kamery nad swoim losem nie wyszłoby tak zgrabnie, lecz perspektywa karalucha, który jakby z miniaturową kamerką pełza między mieszkaniami, jest o wiele ciekawsza. Co najbardziej przerażjące – ciągle wyczuwalna jest ta groteska, a i tak trudno się pozbyć wrażenia, że takie rzeczy się w tym małym światku dzieją. Nie filmowym. Naszym.
[quote]Film opowiada o ludziach, po których przejechała się zdrowo komuna, zostawiając zacieki i grzyby na ścianach ich mieszkań.[/quote]
Początkowo myślałem, że spłyną po mnie te obrazki niczym etiuda studencka początkującego operatora, chcącego cieniem, filtrami i kolorami pokazać brud i miejskie strupy. Początkowo tak było, ale gdzieś w połowie seansu te zmieniające się obrazki wydały się idealnie współgrać z opowieścią. To nie jest narracyjne i wizualne szaleństwo, bowiem Królikiewicz nie opowiada o ludziach ze snu wspomnianego we wstępie jarocińskiego grzybiarza. Te obrazki są prawdziwe, jak prawdziwa jest historia Twojej sąsiadki, która ma wszelki potencjał ku temu, aby umrzeć oglądając “Klan”, słuchając głosu Michała Wiśniewskiego z kasety, obok niedojedzonej wątróbki z cebulą. Brzmi surrealnie? Dla mnie prawdziwie. I Twój sąsiad taki właśnie jest.
Aktorsko jest dziwnie, też “z łapanki”, ale wszystko gra. Na pierwszym planie pozostają biedacy, pośród których wyróżnia się Marek Dyjak, śpiewający mroczne ballady. Dla nich samych warto trochę ubrudzić się tą powiastką. Hipnotyzuje domowa codzienność, zagrana przez Katarzynę Herman i Jacka Poniedziałka, małżonków, którzy pewnego dnia odsłaniają pożółkłe firanki, aby wpuścić do swojego życia kilku zainteresowanych sąsiadów (Królikiewicz dokładnie wie, czym w kulturze naszej jest firanka, to wszak i polskie więzienie, i okno na świat). Wyróżnia się epizod z Anną Muchą i strongmanem Mariuszem Pudzianowskim, który wciela się w księdza chodzącego po kolędzie. Królikiewiczowi udało się poprowadzić nawet jego, bo oprócz krótkiej, pewnie łatwej do zagrania sceny wyciskania sztangi, Pudzian musi w “Sąsiadach” naprawdę grać. I wyszło, choć wyszło dziwnie.
Obejrzę jeszcze raz, bo to dziwność kontrolowana.