Samurai Cop
Pielęgniarka: Lubisz to, co widzisz?
Policjant Samuraj: Tak, lubię to, co widzę
Pielęgniarka: Chciałbyś mnie dotknąć?
Policjant Samuraj: Chciałbym cię dotknąć
Pielęgniarka: Chciałbyś się ze mną umówić?
Policjant Samuraj: Tak, chciałbym się z tobą umówić
Pielęgniarka: Czy chciałbyś mnie wypieprzyć?
Policjant Samuraj: BINGO!
Zapraszam na recenzję filmu „Samurai Cop”.
Patrząc wstecz dochodzę do wniosku, że kino policyjne zawsze cieszyło się dużą popularnością, jednak w latach 80-tych przeżywało swój zdecydowany rozkwit. Szereg tytułów, które powstały w tamtym czasie potwierdza z jak wielkim powodzeniem mogliśmy znaleźć kolejne tytuły na półkach wypożyczalni kaset VHS. Niektóre doczekały się wręcz miana kultowych i powstały ich liczne kontynuacje. Wystarczy wspomnieć zapoczątkowane wtedy serie „Zabójczej Broni”, „Gliniarza z Beverly Hills” i „Szklanej Pułapki”, by przekonać się jak wiele przygód potrafią przeżyć nasi ulubieni bohaterowie z odznaką. W tym miejscu kłaniam się również całej reszcie m.in. „48 Godzin”, „Tango i Cash”, „Cobra”, „K-9” i oczywiście „Akademia Policyjna”. Do każdej z tych pozycji wracam z sentymentem i nutką nostalgii.
Kino policyjne jest niewątpliwie tematem, po który z chęcią sięgają twórcy filmowi. Jednym z powodów może być bazowanie na określonych schematach, dających znane wszystkim efekty – bo przecież właśnie tego chcemy, do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Oglądamy te same pościgi, tylko nowsze samochody. Gonitwa trwa, a nieustraszeni gliniarze walczą z bezwzględnymi, acz charyzmatycznymi złoczyńcami. Nie narzekam i godzę się na to. Ba! Nawet lubię ten klimat. Każdy jest tu zadowolony, producenci również, jak wiadomo też nie od dziś: dostarczenie znanego produktu = bezpieczna inwestycja. Żeby jednak sztuczka się udała trzeba bezwzględnie dopilnować, by wszystko się zgadzało i każdy „rekwizyt” znalazł się na swoim miejscu. W filmie „Samurai Cop” z 1989 roku nic się nie zgadza, nawet plakat, który ma się nijak do zawartości. Wszystko w tej produkcji jest tak wspaniale złe, że bez wątpliwości mogę zaliczyć ją do najlepszych z najgorszych.
Myślę, że Amirowi Shervanowi, nieżyjącemu już reżyserowi tego dzieła trudno było zrozumieć, czemu jego film spotkał się z tak dużą krytyką i na wiele lat popadł w zapomnienie. Zwłaszcza, że pisząc też do niego scenariusz, czerpał wzorce garściami z policyjnych hitów, które królowały na srebrnych ekranach. Przyczyna mogła oczywiście leżeć w tym, że Shervan z pochodzenia był Irańczykiem i jedyne co mógł, to podpatrzeć kulturę, której był fanem, a której nie do końca rozumiał. Inny powód to zwyczajny brak talentu, doświadczenia i ogólna beznadziejność zmysłu artystycznego. Chociaż napisał scenariusze do 9 z 10 filmów, które wyreżyserował, wszystkie należy zaklasyfikować do wyrafinowanego kina klasy B, gdzie wszystko jest już bardzo złe i wkracza na zupełnie nowy poziom absurdu. Dodam jedynie, że „Samurai Cop” jest najbardziej znanym filmem z jego życiowego dorobku.
Cytując portal IMDb fabułę filmu można opisać następująco: „A samurai cop and his side-kick go after the Yakuza.” Można by pomyśleć, że to jakieś uproszczenie albo skrót, ale to właściwie wszystko, co wymyślił reżyser, by nas zainteresować.
Akcja dzieje się Los Angeles. Przestępcy jeszcze tego nie wiedzą, ale ich śladem podąża dwóch gliniarzy. Jeden z nich (Mark Frazer) czarnoskóry funkcjonariusz policji ma wdrażać nowego kolegę z San Diego, Joe Marshala (Matta Hannona) zwanego też Samurajem. Jak szybko się okazuje, przydomek ten nie jest przypadkowy – Joe to istna maszyna do zabijania złoczyńców. Zna wschodnie sztuki walki i świetnie radzi sobie z kataną, a każda kobieta, którą spotka na swojej drodze rozpływa się w jego ramionach. Przestępcy jeszcze tego nie wiedzą, ale nie mają szans.
To tyle w poważnym tonie, ponieważ amatorszczyzna jaka bije od “Samurai Cop” sprawia, że jest wręcz przekomiczny. Reżyser zupełnie nie radzi sobie z prowadzeniem historii, więc często pokazuje jakieś pokraczne, zupełnie niepotrzebne sceny. Cała produkcja zresztą wydaje się być zrobiona jak najniższym sumptem. Aktorzy w większości to amatorzy, co w połączeniu z absurdalnymi dialogami, dopełnia całość obrazu. Chociaż czarne charaktery to niby Yakuza, w ich gangu oprócz szefa tylko jeszcze jedna osoba jest Azjatą, reszta członków wygląda jak banda przypadkowych obwiesiów. Wyjątkiem w tym towarzystwie jest jedynie Robert Z’Dar, który gra prawą rękę i egzekutora „japońskiej” mafii. To co jednak najbardziej cieszy to właśnie fakt, że wszyscy tutaj starają się grać najpoważniej, jak to tylko możliwe, dając odwrotny do zamierzonego efekt i potęgując sztuczność oraz karykaturalność.
Tak więc film obfituje w strzelaniny i pościgi, jest też miejsce dla patosu, kiedy Policjant Samuraj wygłasza podniosłe kwestie o walce ze złem. Wszystkie żeńskie bohaterki, które pojawiają się na ekranie albo mówią o seksie, albo zaraz go uprawiają. Zastanawiam się, czy w ten właśnie sposób Amerykę postrzegał reżyser Amir Shervan? W końcu sprowadził się do niej zaledwie 10 lat przed nakręceniem „Samurai Cop”. Myślę, że nawet jeżeli tak, to jedyne czego chciał to zabawić widza w najprostszy sposób. Jednak oddając mu sprawiedliwość muszę przyznać, że to mu się udało, chociaż pokrętną drogą. Produkcja sprzed 24 lat przeżywa obecnie drugą młodość. „Samurai Cop” doczekał się swojego oficjalnego fanklubu na Facebooku, który zrzesza prawie 1000 osób. Od niedawna można nabyć w sieci zremasterowaną wersję filmu w HD, a planowana jest również wersja tego filmu na blu-ray’u. Ja osobiście jednak polecam naszą własną spolszczoną kopię, przegraną z kasety VHS. Oglądając ją można odnieść wrażenie, że nawet lektor chwilami nie ogarniał tego co się dzieje na ekranie.
Z czystym sumieniem polecam! Dla takiego filmu zarwać nawet noc. Esencja kina klasy B.