SAMUI SONG. Gatunkowy zawrót głowy
Chcecie obejrzeć kolejny wyrafinowany artystycznie film z dalekiej Azji? Samui Song jest dla was. Chcecie brutalny, niepokojący kryminał ze złamanymi ludźmi w centrum? Samui Song jest dla was. Chcecie niesamowitej jazdy bez trzymanki w guście “nocnego szaleństwa”? Samui Song jest dla was. Nowy film Pen-Eka Ratanaruanga (Invisible Waves, Ostatnie życie we wszechświecie) jest wszystkim tym i oferuje jeszcze więcej. Stosunkowo rzadko w regularnej dystrybucji pojawia się na naszym rynku film tak bezpretensjonalnie odjechany, a równocześnie tak starannie nakręcony. Tajska produkcja to film, na którego określenie najlepiej nadaje się słowo “otwarty” – otwarty gatunkowo, wobec samego siebie, wobec widzów i na wszelkiego rodzaju udziwnienia.
Podobnewpisy
Fabuła Samui Song kręci się wokół dwóch postaci – aktorki Vi (Laila Boonyasak) oraz raczej szemranego typa Guya (David Asavanond). Ich przypadkowe (a może nie?) spotkanie doprowadzi do uruchomienia prawdziwej serii niefortunnych zdarzeń, których kolejne meandry i zakręty przyjdzie nam oglądać przez cały seans. W tej pogmatwanej historii ważną rolę odegra także mąż Vi – Francuz Jerome – oraz zaprzyjaźniony z nim przywódca lokalnej sekty religijnej, od których Vi pragnie się uwolnić za wszelką cenę. Nie należy jednak przywiązywać się zanadto ani do zawiązania akcji, ani do samych bohaterów – zarówno rozwój historii, jak i role przypadające w niej poszczególnym osobom będą się kilka razy gwałtownie zmieniać, a intencją twórców nie jest budowanie precyzyjnie układającej się intrygi, a raczej zwodzenie widza, żonglowanie motywami i tworzenie ogólnego chaosu, z którego dopiero wychwytywać można znaczenia filmu. Samui Song nie proponuje nam klarownej historii – zamiast tego Ratanaruang zaprasza nas raczej do obserwacji i współprzeżycia dziwacznego snu, koszmaru, niepokojącego i zmieniającego się w zawrotnym tempie.
Cała narracja oscyluje gdzieś pomiędzy rozmaitymi tropami gatunkowymi, od brylującego na festiwalach azjatyckiego slow cinema, przez lynchowskie zawiłości w konstrukcji świata przedstawionego aż po gangsterskie impresje rodem z filmów braci Coen czy Quentina Tarantino. Znajdziemy więc w filmie Ratanaruanga zarówno duchowe ekstazy i metafizyczne zagadki, jak i pełne brutalności oraz groteski sceny walki. Ten kalejdoskop konwencji i nastrojów ogląda się momentami jak kilka różnych filmów przypadkowo zrośniętych w jeden scenariusz. Namiastkę spójnego świata zapewniają główni bohaterowie, zasadniczo przez cały seans koherentni jako postacie – jednak i oni, wciągnięci przez reżysera w żonglerkę tożsamościami zmieniającymi się wraz z konwencjami i niepewnym statusem obserwowanych zdarzeń, szybko przestają być godnymi zaufania przewodnikami po świecie tego filmu. Od samego początku twórcy robią wszystko, by podważyć nasze próby osadzenia tego, co widzimy w jakichś ramach poznawczych – odrzucają kolejne konwencje, unieważniają punkty widzenia (już w pierwszej sekwencji otrzymujemy sugestię, że nasza perspektywa jest zupełnie przypadkowa) i gmatwają opowieść tak, żeby wymykała się schematom wszystkich przywoływanych gatunków. Próby odnalezienia się w tej układance zdają się skazane na niepowodzenie.
Bo Samui Song należy odbierać jak sen, oniryczne delirium śnione zbiorowo przez bohaterów wspólnie z reżyserem. Jeśli poddamy się nielogicznemu, chaotycznemu przepływowi akcji otrzymamy pierwszorzędny filmowy odlot, pełen małych inscenizacyjnych perełek, mrugnięć okiem i ironicznego zacięcia wobec stereotypowego postrzegania kina (zwłaszcza tego z Azji). W tym nieustannym przełamywaniu konwencji i komponowaniu genialnie chaotycznego kolażu rozmaitych motywów Ratanaruang, jak się zdaje, chce powiedzieć nam też coś o społecznych maskach, eskapistycznym wymiarze marzeń oraz opowieści, a może w zawoalowany sposób też i coś o tajskich realiach. A może tylko chce, żebyśmy myśleli, że chce, i w ten sposób raz jeszcze wyprowadza nas w pole, sugerując wyłaniające się z surrealistycznego zawrotu głowy sensy, podczas gdy jedynym sensem jest w Samui Song absolutna swoboda w przełączaniu między jednym wariantem narracji a drugim. Właśnie o tego typu rozterki przyprawia ten film. Jeśli nie lubicie, gdy wodzi się was za nos, lepiej nie próbujcie się z nim konfrontować. Jeśli jednak dziwaczne plątaniny to coś dla was – czym prędzej biegnijcie do kina.
Trudno oceniać takie dzieła jak Samui Song. Biegłość inscenizacyjna i realizatorska Ratanaruanga nie ulega wątpliwości, jednak to, czy udało mu się przy jej użyciu stworzyć coś ciekawego, będzie zależeć od indywidualnej oceny. Ja na Samui Song bawiłem się znakomicie, odnalazłem czystą kinową przyjemność w kolejnych zwrotach formalnych, pośród fałszywych tropów i przepięknie niepasujących do siebie elementów. Ale potrafię bez trudu zrozumieć, jeśli widzowi o trochę innej wrażliwości czy oczekiwaniach film ten wyda się niestrawnym bohomazem nęcącym obietnicami kryminalnej intrygi, by wciągnąć we wsobne gierki filmowców z samymi sobą. Choć brzmi to jak truizm, naprawdę jakość Samui Song zależy od odbiorcy – to kino tak otwarte, że jedynie w zestawieniu z odpowiednim nastawieniem może wypalić. Gdy zaś wypali, daje naprawdę sporo dobrego. Nie jest to jednak ten rodzaj dzieła, które zapisze się w historii – nieustannemu ciągowi przewracania narracji i odmawiania filmowi stałej tożsamości estetycznej brakuje jeszcze trochę artystycznej energii, głębszej wizji, które wyniosłyby Samui Song do rangi obrazu wybitnego, porównywalnego z Zagubioną autostradą czy Oldboyem. Nie można mieć jednak pretensji do zmyślnego, dobrego filmu, że nie jest arcydziełem. Wystarczy, że intryguje i nie daje jasnych odpowiedzi, zmuszając do rozważań na bieżąco, a także po seansie.