SAMARYTANIN. Super Sly ratuje świat?
Pewnego dnia z jakiegoś powodu ktoś postanowił napisać jeszcze jeden scenariusz o bohaterze posiadającym supermoce. Na początku 2019 roku legendarne studio filmowe z jakiegoś powodu postanowiło ten scenariusz kupić i w ten sposób ruszyła machina produkcyjna, która ze względu na pandemię pracowała aż do tego roku. Efektem tego procesu jest najnowsza produkcja Amazon Prime, Samarytanin Juliusa Avery’ego z Sylvestrem Stallone’em w roli tytułowej.
W akapicie powyżej powtórzyłem „z jakiegoś powodu” i zrobiłem to z premedytacją, ponieważ powody zarówno powstania tego scenariusza, jak i zakupienia go przez MGM (później przejęte przez Amazona) pozostają dla mnie zupełną tajemnicą nawet po obejrzeniu filmu Avery’ego. Czy w świecie kina zdominowanego przez superprodukcje MCU czy DCEU, co jakiś czas przeplatanych ambitniejszymi ekranizacjami mniej znanych tytułów komiksowych, naprawdę jest jeszcze miejsce (o potrzebie nie wspominając) na kolejnego superbohatera? Zwłaszcza tak topornie nakreślonego jak Samarytanin?
Może gdyby scenarzysta Bragi F. Schut umiał tę historię zajmująco opowiedzieć, a znany z Operacji Overlord reżyser potrafił zrobić z niej widowisko, mówilibyśmy teraz o zaskakującym sukcesie niepozornej superbohaterskiej produkcji. Tymczasem Samarytanin, opowiadający o rzekomo zaginionym i niespodziewanie odnalezionym superherosie, nie tylko nie ma sobie za grosz widowiskowości – przez co nie dziwi przesunięcie filmu z kin do streamingu – ale zawodzi też niemal na każdym innym polu, od budowania postaci po aktorstwo. Historia Samarytanina i Nemezis (och, jakie odkrywcze te pseudonimy!), posiadających nadludzkie zdolności braci działających po dwóch stronach „mocy”, ma w sobie tyle oryginalności, co każda inna braterska opowieść czerpiąca z Kaina i Abla czy Romulusa i Remusa, ale bywało, że nawet tak oklepane tematy wybrzmiewały efektownie dzięki zręcznej realizacji. Nie tym razem.
Monetyzowanie sentymentu
Aktorsko Samarytanin to porażka na całej linii: Sly wygląda tak, jakby trzeba było zmuszać go do nagrania choćby najkrótszego ujęcia, Pilou Asbæk jest demoniczny niczym Janusz Tracz, a wcielająca się w matkę jednego z głównych bohaterów Dascha Polanco powinna poważnie rozważyć zmianę zawodu, bo grać nie potrafi. Najlepiej wypada tu Javon Walton w roli rezolutnego fana Samarytanina, ale on z kolei czasem stara się aż za bardzo. Gołym okiem widać więc kompletną nieumiejętność Juliusa Avery’ego do prowadzenia swoich aktorów, ale nie powinno to specjalnie dziwić – jeśli reżyser nie potrafi zajmująco opowiadać, trudno, by przekonał do swej „wizji” (a raczej jej braku) współpracowników. Jest więc Samarytanin doświadczeniem trudnym do zniesienia – przywodzi na myśl robione od sztancy filmy ze Stevenem Seagalem z lat 90. Tam jednak mieliśmy do czynienia z bohaterem, któremu się chciało – przedzierał się przez dziesiątki przeciwników z werwą i przekonaniem, tytułowy Samarytanin zaś jest tak zmęczony życiem, że nawet w finałowej konfrontacji wygląda na znudzonego.
Choć film Avery’ego promowany był jako kino superbohaterskie, nie znajdziemy tu rozmachu ani widowiskowości typowych dla tej konwencji. Samarytanin to produkt nieudany, zdający się jedynie próbą monetyzowania sentymentu, jakim Sylvestra Stallone’a darzy jego wciąż całkiem spora fanbaza. Niestety, okazuje się, że nawet nostalgia za jednym z największych tytanów kina akcji lat 80. i 90. ma skończoną moc oddziaływania – bo jeśli widzisz, że nawet twój dawny idol męczy się w takiej chałturze, to nie sposób czerpać przyjemność z takiego seansu. Wydaje się, że Samarytanin mógł być furtką dla nowej serii, a może nawet uniwersum, ale mam nadzieję, że ten pomysł skończy się tu i teraz. Nie potrzebujemy więcej kina superbohaterskiego pod respiratorem.