RIO BRAVO
Z archiwum film.org (2006) – autorem tekstu jest Zygmunt Pawelczyk.
Dwadzieścia kilka rzędów, w rzędzie dziesięć – dwanaście twardych krzeseł. Jedno z wielu kin, w jednym z wielu powiatowych miast początku lat 60. W drugim rzędzie, tuż pod ekranem, siedzi dziesięcioletni chłopak, bo tylko takie miejsce udało się kupić jego starszemu bratu. Ale to i tak sukces. Film grają pierwszy dzień. A to pierwszy western, który widzi na wielkim ekranie. Fotosy przed kinem zapowiadają dobre widowisko: kowboj, dziewczyna, strzelanina. Gdy gasną światła i wśród żółto-czerwonych napisów i jakże charakterystycznej (rozpoznawalnej znacznie później) muzyki Dimitri Tiomkina, na ekranie przemieszcza się karawana wozów, w chłopaku zamiera dech. Ten obraz, a przede wszystkim ta muzyka, będą potem wytyczały mu przez długie lata drogę, jaką będą podążały jego zainteresowania. To co dla dzisiejszej młodzieży może być namiastką pewnych wrażeń, dla dziesięcioletniego chłopca z lat sześćdziesiątych było naprawdę silnym przeżyciem. Gdy już cała zła banda jest w więzieniu, a szeryf idzie do swojej dziewczyny, chłopak chce obejrzeć to wszystko jeszcze raz. I jeszcze raz, i jeszcze raz.
Wszyscy, którym film się podobał, nucili potem “My Rifle, My Pony and Me”, a gdy w “Filipince” pojawiły się słowa i nuty, próbowali śpiewać, a nawet grać. Dziewczyny kochały się w Ricky Nelsonie, kobiety wzdychały do Deana Martina, ale dla chłopców bohaterem był John Wayne. Wycinaliśmy gwiazdy, strugaliśmy z drewna kolty i chcieliśmy być dzielnym szeryfem, który rozprawia się z bandą złego Burdette’a.
Rio Bravo, bo o tym filmie mowa, pozostał dla mnie najlepszym, a na pewno najważniejszym westernem. To był wskaźnik, co w filmach tego gatunku można zrobić dobrze, a co może być jeszcze lepsze. Zwarta, jasna fabuła, prosto, ale jakże ciekawie zarysowane sylwetki bohaterów filmu, znakomicie obsadzeni w postaciach filmu aktorzy, no i wspaniała muzyka Tiomkina i napisane do tej muzyki ballady. Czy może być coś lepszego w westernie? Ba, czy może być coś lepszego w filmie? Jakiegokolwiek gatunku?
Krótkie przypomnienie treści, chociaż ci, którzy filmem się interesują, nie mówiąc już westernem – znają ją dobrze.
W miasteczku Rio Bravo, przy granicy Teksasu z Meksykiem, ginie bezbronny człowiek. Zabójca, Joe Burdette zostaje schwytany, ale trudno go ukarać: bezkarność pragnie mu załatwić brat Nathan, właściciel największego rancza w okolicy, wspierany przez bandę najemnych zbirów. Niemłodemu już, a na pewno zmęczonemu życiem rewolwerowcowi Johnowi T. Chance, który pełni w miasteczku funkcję szeryfa, pomaga stary kaleka Stumpy i przyjaciel Dude, który był kiedyś znakomitym rewolwerowcem, ale przeżył zawód miłosny, rozpił się i jest pośmiewiskiem saloonów. W miasteczku są też przymusowo zatrzymani: poszukiwana listem gończym, grająca namiętnie w pokera dziewczyna i transportujący ładunek materiałów wybuchowych Wheeler, znajomy szeryfa. Pomocnikiem Wheelera jest narwany młokos Colorado, dumny ze swoich umiejętności strzeleckich. Wheeler zostaje zabity, gdy organizuje pomoc dla szeryfa. Ten, wraz z Dudem dopada mordercę w saloonie Burdette’a. Nathan odwiedza Joego w areszcie i daje szeryfowi do zrozumienia, że nie zaprzestanie w działaniach, które będą miały na celu uwolnienie brata. W mieście rozbrzmiewa, grana na polecenie Nathana, posępna muzyka. Jest to Deguello – pieśń o podrzynaniu gardła. W wyniku kolejnych konfrontacji giną ludzie Burdette’a (w międzyczasie szeryf zyskuje sojuszników w pięknej Feathers i sprytnym Colorado), ale Dude wpada w ręce pozostałych zbirów. Nathan proponuje, aby szeryf wymienił go na Joego. Dochodzi do ostatecznej rozgrywki.
W tej westernowej opowieści, w której pięcioro ludzi jednoczy się, aby przeciwstawić się najemnej bandzie popierającej mordercę i jego brata, reżyser filmu, Howard Hawks, powraca do bardzo tradycyjnego widzenia spraw Zachodu. Nie ma tu żadnych filozoficznych rozważań, nikt nie moralizuje postępowania swojego i innych, nie istnieje konflikt etyczny, który spędzałby sen z oczu. W cenie jest pewna ręka, celne oko i szybki refleks, czyli fachowość, żeby nie powiedzieć rutyna i sprawność działania.
W wielu opracowaniach i recenzjach tego filmu można natrafić na podobną poniższej kwestię: Rio Bravo pomyślany został jako odpowiedź na brak wiarygodności psychologicznej i realistycznej filmu Freda Zinnemanna W samo południe. “To najmniej amerykański western, jaki kiedykolwiek widziałem” – powiedział John Wayne o tym filmie. Howardowi Hawksowi film też się nie spodobał: “są sceny, w których Gary Cooper szuka pomocy i każdy mu odmawia. Tym głupsze, że na końcu okazuje się, że mógł wykonać swoją pracę sam, przy pomocy żony i odrobiny szczęścia.”
I Rio Bravo było odpowiedzią. Widać to zarówno poprzez cały przekrój filmu, który ma formę potocznej barwnej relacji i charakteryzuje się swoistym humorem, w popisowo rozgrywanych spięciach sytuacyjnych (krew kapiąca do kufla z piwem, rzucenie doniczki w okno, czy strzelanie do lasek dynamitu), wreszcie w podkreśleniu znaczenia wspólnych działań, solidarnego wspierania się i koleżeństwa. Żaden z piątki głównych bohaterów nie jest tak szlachetny jak Kane, każdy przeżywa porażki, większość ma wady, ułomności, wręcz skazy psychiczne. Dude to pozbawiony woli pijak, stary kulawy Stumpy jest straszliwie uparty, Colorado, mimo sporych umiejętności strzeleckich, to jeszcze żółtodziób, a Feathers trudno z pełnym przekonaniem nazwać damą. Sam szeryf wreszcie cechuje się, trzeba to szczerze powiedzieć, umiarkowanym sprytem, w zasadzie jest bardzo konserwatywny, a urząd przejął, jak sam mówi ironicznie, z lenistwa – aby nie musiał na stare lata ruszać się z miejsca.
Ale w jedności siła i okazja uszlachetnienia charakteru. Dzięki wzajemnej pomocy zło zostanie pokonane, Dude wyjdzie z nałogu, Colorado zdobędzie męskie doświadczenie, doceniony Stumpy zasłuży na butelkę whisky, Feathers zostanie przykładną obywatelką, a szeryf John T. Chance znajdzie towarzyszkę życia.
Pod względem fabularnym Rio Bravo jest westernem bardzo tradycyjnym, ale “gdyby zażądano, bym wymienił film, który usprawiedliwia całą egzystencję Hollywoodu, wskazałbym prawdopodobnie Rio Bravo” – pisze Robin Wood w swojej biografii Howarda Hawksa (Londyn, 1968).
W obsadzie obok Johna Wayne’a i weterana westernu Waltera Brennana (trzy Oscary), znaleźli się dwaj piosenkarze: wspomniani już Dean Martin i 19-letni Ricky Nelson, ogromnie wówczas popularna gwiazda rock’n’rolla. O ile Nelson miał przede wszystkim śpiewać (“Cindy” i wspólnie z Martinem – “My Rifle, My Pony and Me”), a początkująca wówczas Angie Dickinson – pokazywać swoje długie nogi, o tyle od Deana Martina reżyser wymagał prawdziwego aktorstwa i otrzymał je z naddatkiem: Martin stworzył bodaj najlepszą kreację w całej swej karierze aktorskiej.
Zauważył to również Wayne, gdy zapytał Hawksa: “A co ja mam robić, gdy on wygrywa wszystkie najlepsze sceny?” Reżyser wytłumaczył mu: “po prostu przyglądasz mu się, jak najlepszy przyjaciel.” Wayne odpowiedział: “Ok, teraz widzę, na czym mam poprzestać.” W rzeczywistości jest to dla Wayne’a wielka rola, bo wszystkie potknięcia bohaterów bierze na siebie kierując się przyjaźnią. Jakby stale zadawał sobie pytanie, co każdy z nich jest wart – czy już jest zgubiony, czy też da się jeszcze wyciągnąć z błota. Dzięki temu Wayne w tym westernowym poemacie o przyjaźni jest postacią kluczową o tyle, że jego szeryf wie najlepiej, dla kogo warto ponieść ryzyko i narażać życie.
Zdjęcia plenerowe nakręcono w okolicach Old Tucson w Arizonie. 40-stopniowy upał i chmary koników polnych zwabianych przez silne światła reflektorów tak dawały się ekipie we znaki, że Hawks, poza kilkoma wyjątkami, kręcił ujęcia bez dubli.
Według krytyków, Rio Bravo nie było nowym słowem w rozwoju gatunku i zostało przez nich potraktowane dość protekcjonalnie. Dopiero później dostrzeżono, że ze znanych elementów, tradycyjnych sytuacji i wątków, reżyser zbudował piękne widowisko, film o ludziach dzielnych, ale świadomych swych wad i ułomności, western pełen napięcia, wigoru, scen humorystycznych i trafnych obserwacji psychologicznych. “Jest to jeden z tych filmów, które ujawniają, że człowiek jest bardziej wyrazisty, kiedy skręca papierosa, niż kiedy zbawia nasz świat” – napisał pewien krytyk.