Emma Schmidt, żyjąca w latach 1882–1964 kobieta, była centralną postacią jednego z najlepiej udokumentowanych egzorcyzmów, wykonanego w 1928 roku w Earling w stanie Iowa. Sporządzone w trakcie procesu przez księdza Josepha Steigera notatki stały się jednym z najsłynniejszych dokumentów w historii współczesnych egzorcyzmów i posłużyły z jednej strony jako materiał dla szeregu analiz teologów i badaczy opętań, z drugiej zaś strony zainspirowały wiele opowieści i tekstów kultury poświęconych tej tematyce. Co ciekawe, przypadek ten doczekał się bezpośredniej adaptacji filmowej dopiero niemal sto lat później. Drugim po Egzorcyzmach Anny Ecklund podejściem do filmowego przedstawienia tej historii jest Rytuał Davida Midella.
Film zaczyna się mocno i klimatycznie – przerażony ksiądz grany przez charyzmatycznego Dana Stevensa miota się po pogrążonym w mroku klasztorze, wbiegając w końcu do pokoju, w którym niewidzialna siła rzuca młodą kobietą o ścianę. Jest surowo, niepokojąco i demonicznie. Prolog daje nam wgląd w kulminację historii, którą następnie chronologicznie zaczyna opowiadać scenariusz Midella i Enrica Natale. Poznajemy więc ojca Steigera, cierpiącego po śmierci brata duszpasterza pełniącego posługę przy klasztorze sióstr franciszkanek i szybko dowiadujemy się, jaką misję powierzył mu biskup – ma użyczyć miejsca i asystować przy egzorcyzmie dręczonej niewyjaśnionymi z punktu widzenia medycyny przypadłościami Emmy. Do wykonania rytuału zaproszony zostaje ojciec Teofil, kapucyn specjalizujący się w tej dziedzinie. Emma trafia więc do parafii Steigera i rozpoczyna się seria tytułowych rytuałów.
Midell ma w ręku karty na naprawdę solidny – co najmniej – horror. Oparta na faktach, „klasyczna” w dziedzinie opętań historia, dodający zawsze atrakcyjności retro kontekst, na pokładzie współczesnego specjalistę od horrorów Dana Stevensa i samego Ala Pacino wcielającego się w ojca Teofila. Do tego fajnie obsadzona Abigail Cowen (swoją drogą – nazwisko skrojone pod gatunek) w roli Emmy. Wszystko to powinno przełożyć się na satysfakcjonujący efekt. Jednak reżyser Śmierci Kennetha Chamberlaina nie tylko nie składa z tego rozdania dobrego filmu, ale nie wykorzystuje nawet potencjału poszczególnych elementów składowych. Najwyraźniej widać to na przykładzie dwóch głównych aktorów – Stevens, zazwyczaj świdrujący spojrzeniem i napędzający sceny aurą złowrogiego rozrabiaki, jest zaskakująco przezroczysty w roli wątpiącego i uporczywie racjonalnego księdza, a Al Pacino jest… po prostu jest. Trochę znudzony, trochę niechlujny, co niby da się podciągnąć pod sposób bycia starego, doświadczonego i trochę odklejonego egzorcysty, ale bardziej wydaje się nonszalanckim podejściem legendarnego aktora do roli. Ojciec Merrin Maxa von Sydowa to to nie jest.
Inna rzecz, że aktorzy nie bardzo dostają coś do grania. Rytuał z jednej strony stara się wiernie i bez herezji odtworzyć schemat horroru o opętaniu i egzorcyzmie, z drugiej jednak twórcy zdają się nie rozumieć jego mechaniki. Film Midella zbudowany jest na ośmiu epizodach egzorcyzmów, pokazanych skrupulatnie, z zachowaniem realizmu i… brakiem dramaturgii. Napięcie czuć jeszcze na początku, w pierwszym akcie, gdy zaczynają się dziać niepokojące i niepojęte rzeczy. Potem, kolejne podejścia do wypędzania złych sił robią już tylko to samo (lub nawet mniej) niż wcześniejsze, nie dodając prawie w ogóle budzących nie tyle strach, ile nawet zainteresowanie elementów. Zapomnijcie o efektownej lewitacji, spektakularnych spazmach czy mrożącej krew w żyłach prowokacji ze strony diabła. Rytuał oferuje trochę konwulsji, nie za dużo krwi i kilka epizodów mówienia językami. A to wszystko powtarzane jak zdarta płyta scena za sceną. Wszystko wydaje się kręcić w kółko i o ile może rzeczywiście przedstawienie egzorcyzmów jest wierne realizmowi, to nie sprawdza się jako narracja grozy, bo po kilkunastu minutach bardziej nudzi, niż straszy.
Pomiędzy epizodami rytuałów nie ma niemal nic. Kolejne rytuały oddzielają w najlepszym razie 2-3 sceny, które niespecjalnie rozwijają portrety bohaterów i okultystyczny kontekst. Steiger pozostaje smutnym po śmierci brata księdzem, Teofil jest nonszalanckim ekspertem, a towarzyszące im siostry są praktycznie nierozróżnialne. Charakterystyka samej Emmy kończy się na tym, że jej objawy przerastają lekarzy. Nawet wrzucony w pewnym momencie wątek przeszłości – mający wiązać się z demonami, które ją nawiedzają – jest potraktowany po macoszemu i finalnie nie ma ani pogłębienia, ani znaczenia w kontekście całej historii. Ten brak dokładniejszego zarysowania psychologii postaci, dynamiki ich relacji i całej sytuacji społeczno-historycznej, w której się znajdują, skutkuje zupełnym zabiciem dramaturgii Rytuału. Horror tego typu powinny napędzać wiarygodne ludzkie emocje i relacje, sprzężone z budzącymi grozę, mądrze dawkowanymi scenami opętania. Tutaj ani nie ma tego pierwszego, ani nie działa to drugie.
Rytuał stawiał sobie chyba za cel zachowanie przyziemności i realistycznej wierności wobec adaptowanej dokumentacji egzorcyzmów. Niestety zabrakło umiejętności, by takie oszczędne podejście do tematu sprzedać, równocześnie opowiadając jakąkolwiek ludzką historię. Realizacyjnie jest to z kolei zupełnie płaskie i nijakie widowisko, które gdyby nie udział Stevensa i Pacino, zupełnie nie zwróciłoby niczyjej uwagi. Midell nie decyduje się na żadne problematyzacje, żadne krytyczne przemyślenia, równocześnie odrzucając (chyba świadomie) gatunkową spektakularność. Poza pierwszą sceną trudno doszukać się tu pozytywów czy zapadających w pamięć cech. Lata mijają, a Egzorcysta Williama Friedkina wciąż pozostaje niedoścignionym wzorem.