search
REKLAMA
Archiwum

RUCHOMY ZAMEK HAURU (2004)

Karol Baluta

26 września 2017

ruchomy zamek hauru
REKLAMA

Poranek. Pustkowie otoczone gęstą, szarą mgłą. W oddali słychać huk, coś się zbliża. Grzmoty są coraz głośniejsze, słychać je wyraźniej, ziemia drży. I nagle z mgły wyłania się Ruchomy Zamek Hauru. Wygląda trochę jak smok, ze straszną paszczą i ogromnym jęzorem oraz parą stalowych skrzydeł. Porusza się na czterech skrzypiących, metalowych nogach, przypominających kurze łapy. Każdy element tej niezwykłej konstrukcji stale pracuje, kręci się, obraca. Ze szczelin pomiędzy częściami zamku oraz wielkich kominów buchają kłęby dymu. Tak właśnie zaczyna się najnowszy, długo oczekiwany film Hayao MiyazakiegoRuchomy zamek Hauru (Hauru no ugoku shiro).

Polska premiera filmu przewidziana jest na wrzesień, jednak dzięki poznańskiemu Festiwalowi Filmów Młodego Widza Ale Kino! udało mi się go zobaczyć znacznie wcześniej, choć, niestety, w niezbyt przyjemnych warunkach. Bo kiedy wreszcie prezenter z nieukrywaną satysfakcją poprawnie wyczytał nazwisko reżysera (które nawet mój młodszy brat potrafi powiedzieć bez najmniejszego problemu) i zapowiedział seans, czekał mnie (a i zapewne innych miłośników anime) potężny szok. Zamiast napisów bowiem, czy choćby dubbingu, organizatorzy wybrali najmniej odpowiednią formę – lektora, który czytał listę dialogową bezpośrednio podczas trwania pokazu. Zupełne nieporozumienie! Ku rozbawieniu widowni, lektor gubił się, wygłaszał teksty za wcześnie czy też bardzo chaotycznie, a na dodatek z przerażającą wręcz nadekspresją, spłycając w ten sposób wartość opowieści. Nie pozostało nic innego, jak zacisnąć pięści i mimo nieporadnego tłumaczenia wejść w niezwykły świat Hauru.

Sophie Hatter po śmierci ojca pomaga macosze w prowadzeniu ich rodzinnego sklepu z kapeluszami. Cały czas pracując na zapleczu, w małym zagraconym pokoju, ze stoickim spokojem obserwuje, jak życie ucieka jej sprzed nosa. Wszystko zmienia się w dniu, w którym – przypadkowo uczestnicząc w jego ucieczce przed szpiegami Wiedźmy z Pustkowia – Sophie poznaje posiadacza Ruchomego Zamku, czarnoksiężnika Hauru. Niestety, w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, Sophie zostaje zmieniona przez tę właśnie okrutną kobietę w staruszkę, a co gorsza – nikomu nie może o tym powiedzieć. Nie załamuje się jednak i postanawia wyruszyć w świat, w poszukiwaniu sposobu na przełamanie zaklęcia. I tak trafia do Ruchomego Zamku, gdzie nierozpoznana przez Hauru podejmuje pracę jako służąca. Niespodziewanie odkrywa, iż zaczyna darzyć swojego nowego pracodawcę wielkim uczuciem. W tym niezwykłym miejscu spotyka także małego chłopca, adepta sztuk magii imieniem Marco oraz demona ognia napędzającego Zamek – Calcifiera. Ten od razu odkrywa, iż na Sophie ciąży klątwa i proponuje bohaterce pomoc pod warunkiem, że znajdzie ona sposób, aby uwolnić go spod władzy czarnoksiężnika. Tymczasem dookoła panuje wojna, a Madame Suliman, od której niegdyś pobierał nauki Hauru, pragnie, aby ten przyłączył się do walki.

Ruchomy zamek Hauru bazuje na powieści angielskiej pisarki fantasy Dianne Wynne Jones p.t. Howl’s Moving Castle. W Polsce niestety książka ta nigdy się nie ukazała (być może to się zmieni dzięki filmowi), ale miałem okazję przeczytać dwie inne publikacje tej autorki w polskim przekładzie. Jej historie są bardzo nietypowe, nawet jak na gatunek, który reprezentują, pełne są niezwykłych postaci i oryginalnych pomysłów. Dzięki wielkiej wyobraźni pannie Jones udało się stworzyć cudowny świat pełen magii, ale także – paradoksalnie – borykający się z problemami naszej rzeczywistości. Miyazaki, który jest nie tylko reżyserem, ale i autorem scenariusza filmu, dostrzegł to i starannie przelał sedno historii na kinowy ekran. Dokonał istotnych zmian w fabule oraz usunął bądź uprościł mniej lub bardziej istotne wątki, wprawiając w niezadowolenie zarówno fanów książki, jak i swoich stałych widzów (którzy po znakomitym Spirited Away podnieśli reżyserowi poprzeczkę).

Z czego ta sytuacja wynika? Prawda jest taka, że Ruchomy zamek Hauru może wydawać się filmem chaotycznym, pełnym luk scenariuszowych, z nieprzemyślaną i lekceważącą popularną książkę fabułą. Nic bardziej mylnego! Pamiętam, że gdy obejrzałem wcześniej wspomniane Spirited Away, historia w nim przedstawiona wydawała mi się bardzo niejasna, ale wraz z kolejnymi seansami wszystko układało się w niezwykłą całość. Podobne wrażenie miałem podczas tego seansu, jednak teraz niestety nie mam możliwości zobaczenia Howl’s Moving Castle ponownie (a przynajmniej niezbyt szybko – do września kawał czasu, a data japońskiej premiery DVD nie została jeszcze ujawniona). Ufam jednak Miyazakiemu i wiem, że ten reżyser nie pozwala sobie na żadne przeoczenia czy nieścisłości, dlatego do fabuły Ruchomego zamku Hauru nie mam zupełnie żadnych zastrzeżeń.

Piorunujące wrażenie robi strona wizualna filmu. Przepiękna, szczegółowa animacja, wspaniała kolorystyka i bardzo charakterystyczny styl to chyba od zawsze największe atuty Studia Ghibli. Nie chcę się powtarzać, bo podobnie pisałem już przy okazji omawiania filmu Laputa – Podniebny zamek, ale nie mam innego wyboru, gdyż tym razem ludzie z Ghibli przeszli samych siebie! Poczynając od wielkiego, dynamicznego, postępującego wolnym krokiem Zamku Hauru, po rodzinne, przepełnione kolorami miasto Sophie czy olbrzymie okręty i statki powietrzne sunące po niebie – wszystko to zostało pobudzone do życia dzięki tradycyjnej animacji i niewielkiej pomocy komputera (którego ingerencja jest w filmie absolutnie niezauważalna) oraz, co chyba najważniejsze, dzięki rzetelnej pracy całego sztabu ludzi, którzy naprawdę wiedzą, jak zaskoczyć i zachwycić widza.

Film oglądany w kinie robi kolosalne wrażenie i dopiero na tak wielkim ekranie widać ogrom pracy animatorów. Tu wszystko, niczym w Zamku Hauru, wciąż jest w ruchu – dzięki temu nie mamy poczucia statyczności otoczenia, lecz jego ciągłej zmienności, ewoluuje ono na naszych oczach. Wrażenie to potęguje niezwykła dbałość o drobne szczegóły, którą to japońskie studio szczyci się nie od dziś. Idealnie w to jakże atrakcyjne tło wkomponowują się postaci, narysowane z wielką starannością i godną podziwu delikatnością. Wreszcie trzeba to przyznać – od tego filmu nie można wprost oderwać oczu! Piękną całość w klamrę zamyka jak zwykle Jo Hisaishi, którego muzyka stanowi kwintesencję dzieła.

REKLAMA