ROCKY HORROR PICTURE SHOW: LET’S DO THE TIME WARP AGAIN (2016). Czy warto rzucać pomidory?
Wydaje mi się, że wielu oceniło zeszłoroczny The Rocky Horror Picture Show: Time Warp jeszcze przed obejrzeniem. Na jedynkę, bo nie szarga się świętości. Na film można jednak spojrzeć z wielu perspektyw. I okazuje się, że w każdej z nich nie jest wcale taki zły.
Oto recenzja filmu z czterech punktów widzenia.
Od fana oryginału
Jak pisał już Grzegorz Fortuna, Rocky Horror Picture Show z 1975 to film kultowy. Historią obmyśloną dla brytyjskiego teatru zaopiekowało się Los Angeles, obsadzając w rolach młodej pary nieznanych jeszcze Barry’ego Bostwicka i Susan Sarandon, z oryginalnego zespołu zostawiwszy genialnych w roli Tima Curry’ego i Richarda O’Briena, twórcę scenariusza. Co ciekawe, film w nowojorskich kinach nie od razu chwycił – ale jako że na pokazy przychodziła garstka zaangażowanych fanów, zdecydowano się wyświetlać go w seansach nocnych. W powodzeniu RHPS na amerykańskim rynku chodzi nie tyle o tę niewymuszoną dziwność bohaterów i fabuły, co o związany z oglądaniem filmu rytuał. Widzowie przychodzili regularnie, przebrani w stylu postaci, wypowiadali z nimi kwestie, tańczyli i śpiewali. Ba, do dziś nie można ponoć obejrzeć musicalu spokojnie, bez ryżu rozrzucanego na sali w trakcie sceny ślubu i lecącego w trakcie ulewy “mineralnego” deszczu.
Czy wyprodukowany przez FOXa, wyreżyserowany przez Kenny’ego Ortegę (to twórca High School Musical, poświęconego Michaelowi Jacksonowi This Is It i kilku popularnych seriali) film telewizyjny z 2016 roku może wywołać u siedzącego na kanapie widza podobną reakcję? Nie może się równać, skreślony jest na starcie. Stąd marne 28% na Tomatometrze, większość pozytywnych ocen za mocny występ Laverne Cox.
Let’s Do The Time Warp Again scena po scenie rekonstruuje musical w reżyserii Sharmana. Od wersji oryginalnej różnią go detale – nieporadnie próbujący wdziać buta Brad, przerysowane reakcje Janet. RHPS efekt dziwności osiągnęło jakby mimochodem, wrażenie potęguje klimat lat siedemdziesiątych. Współczesny musical to festiwal zamierzonego kiczu, wiekowe dialogi brzmią w nim jak wyciosane z drewna. Bez dwóch zdań, oryginał jest lepszy, ale… oglądając remake, uśmiałam się szczerze. Dlaczego? Bo nie podeszłam doń na poważnie.
Oglądając jako parodię
Wystarczy porównać jedną z pierwszych scen. Tę, w której Brad na cmentarzu prosi o rękę Janet.
Dammit, Janet, I love you!
Ta oryginalna jest niemal statyczna, maźnięta lekko czarnym humorem. Współczesna nieomal się w nim tapla, biorąc za tło scenę pogrzebowego korowodu dziwaków. Liczne sekwencje muzyczne są tu nie pełne, a przepełnione, reakcje przekoloryzowane, szczególiki dodane i podkreślone. Nowy Frank-N-Furter i jego ekipa prezentują feerię kolorów, która nie daje się zdominować zamkowym czerniom i szarościom. Oryginalny RHPS jest bury, ponuro-śmieszny, jakby za mgłą. To półuśmieszek w porównaniu do współczesnego ryku z szaleństwa, z nadmiaru.
https://www.youtube.com/watch?v=Q5_mxUuj_jw
Moim zdaniem twórcy filmu telewizyjnego wiedzieli, że do sławy oryginału nie mogą się przymierzać, dlatego z góry porzucili założenie wykreowania drugiego RHPS. Słusznie. Zrobili przesiąkniętą kiczem, acz przemyślaną parodię. Słodki transwestyta w wykonaniu Tima Curry’ego to postać, którą możemy darzyć empatią. Transseksualna Laverne Cox stworzyła bohatera powierzchownego, bardziej w stylu drag niż strasznego, karykaturalnie powielającego stereotypy. Zrobiła to bardzo dobrze. Ryan McCartan w roli Brada wypadł niezgorzej, radził sobie również Reeve Carney jako skostniały Riff Raff. Na parodię zakrawa również fakt udziału w obsadzie Tima Curry’ego – co zagorzalsi fani uważają, że pokrzywdzony został grą w tej “nędznej podróbce”. Były Frank-N-Furter wcielił się w postać tworzącego narrację profesora.
Odrębny film
RHPS to bez dwóch zdań koncept z filmowym potencjałem. A gdyby wersja z ’75 nigdy nie powstała? Może współczesny film by mnie zachwycił jako guilty pleasure? Nie burzy schematów jak kilkadziesiąt lat wcześniej, nawet i do Polski nieśmiało puka rewolucja seksualna, a i wszyscy znają połączenie stylu gotyckiego, glam punku i kawaii.
Jesteśmy po Kotach i Glee, po La La Landzie i Priscilli, królowej pustyni. Na takim tle Let’s Do The Time Warp Again wydaje się świetnie uposażonym muzycznie, nieco ekscentrycznym graidłem.
It’s just a jump to the left
And then the step to the right
Pomieszaniem tandetnej hollywoodzkiej komedii wielu gatunków: mamy klasyczną ulewę w ciemną noc i złapaną w aucie gumę, odjazdowy musical i zakończenie w stylu science fiction, żywcem wyjęte z kina klasy Z. I w pewien sposób wszystko to się klei, łączy w spójną całość. Bez głęboko ukrytego przesłania. W dzisiejszych czasach bez przesłania w ogóle.
Jako przedłużenie Glee
Jak wspominałam, bardzo przyjemnie się słucha. Co ciekawe, za aranżację (bez większych ambicji) utworów z RHPS zabrali się swego czasu Ryan Murphy i Brad Falchuk, twórcy Glee. Skupili się głównie na warstwie dźwiękowej (bo skąd szkolny chór miałby fundusze na tak wymagającą aranżację), pomijając zbędne efekciarstwo. Wyszło świetnie, podobało się nawet zagorzałym, utrzymującym kult fanom musicalu Sharmana. Taki casting do Idola czy Voice’a, niegroźny. A gdyby tak potraktować Let’s Do The Time Warp jako przedłużenie Glee? Wyraźnie widać dostosowanie obrazu do stylistyki telewizyjnej: ucięte, bez przejścia w montażu sceny, jakby z miejscem przeznaczonym na reklamy; klimat wieczorno-weekendowego show; porządnie, ale nie olśniewająco wykonane piosenki. To Glee z przesytem, na bogato, bardziej dorośle. Z kilka razy większym budżetem.
Podsumowując: widowni raczej nie zachwycił, dla wielu stał się kolejnym przykładem, dla którego nie warto zabierać się za remaki kultowych dzieł. Nagrody zebrał od środowisk LGBT, za charakteryzację i występ Laverne Cox (którą możemy oglądać w przeboju Orange Is The New Black jako transseksualną więźniarkę). Wiadomo, z oryginałem nie wygrasz. Ale dzięki temu, że producenci nie starają się według mnie dorosnąć mu do pięt, ogląda się całkiem przyjemnie. Przecież o zabawę tu chodzi.
korekta: Kornelia Farynowska